Po dwóch dłuższych wyprawach na południe (nad Balaton i do Chorwacji) przyszedł czas na odwiedzenie północnych terenów. Na pomysł przejechania ze Sztokholmu do Oslo wpadliśmy pod koniec maja. Plan zakładał zwiedzenie stolic Szwecji i Norwegii, a poza tym podróżowanie po mało uczęszczanych regionach, niekoniecznie opisanych w przewodnikach turystycznych. Chcieliśmy po prostu nacieszyć się naturą, kąpać w czystych jeziorach, jeść maliny prosto z krzaków, usmażyć własnoręcznie złowioną rybą i na dwa tygodnie zapomnieć o codziennym życiu w pracy. Udało się w pełni zrealizować założenia. Dodatkowo trafiliśmy na upalną porę w Skandynawii, co niewątpliwie uatrakcyjniło naszą ekspedycję.

Cztery osoby w grupie to bardzo dobry skład – przemieszczaliśmy się całkiem sprawnie, było wesoło i wspólnie mogliśmy przeżywać fantastyczne przygody. Tempo podróży było umiarkowane, ale to nie wyścig – delektowaliśmy się pięknem Szwecji i Norwegii, spotkaliśmy wielu sympatycznych, ciepłych ludzi, zrobiliśmy dużo zdjęć, zwiedziliśmy muzeum Vasa oraz skocznię w Holmenkollen, na której pięciokrotnie zwyciężał nasz najlepszy skoczek Adam Małysz. A przede wszystkim dobrze się bawiliśmy i odpoczęliśmy, bo na rowerze zawsze jest wspaniale! O całej wyprawie ze szczegółami możecie przeczytać w dziale „relacja dzień po dniu”. Zachęcam też do obejrzenia mapki, a dla miłośników GPS przygotowałem ślad z podróży.

Termin wyprawy: 18-30.07.2008 r.

W wyprawie uczestniczyli:
Alicja Stępniewska, Maciek Piotrowski, Agnieszka Sikorska (Pasio), Michał Szypliński (Chomik)

RELACJA DZIEŃ PO DNIU

DZIEŃ 1 Arlanda – Sztokholm

TRIP: 57,91 km • TIME: 03:36:18 • AVS: 16,06 km/h • MAX: 41,47 km/h
Nadszedł wreszcie dzień wylotu na upragnione wakacje. Dzięki pomocy Pantery – mojego redakcyjnego kolegi, dostaliśmy się na lotnisko busem ze wszystkimi bagażami. Z czterema kartonowymi pudłami i ośmioma wielkimi torbami bardziej przypominaliśmy Romów handlujących na Stadionie Dziesięciolecia niż turystów rowerowych. Odprawa przebiegła bez problemu, a koszt przewozu rowerów miło nas zaskoczył (zamiast 150 zł zapłaciliśmy po 90 zł od sztuki). W samolocie niespodzianka – razem z nami leciał Czesław Lang! Nie mogliśmy zmarnować okazji i zrobiliśmy sobie z panem Czesławem pamiątkowe zdjęcie oraz poprosiliśmy o autografy na kaskach. Czesław Lang okazał się fantastycznym, przyjaźnie nastawionym człowiekiem – porozmawiał z nami chwilę, a na koniec życzył udanej podróży. Na sztokholmskim lotnisku Arlanda wylądowaliśmy o czasie, dość sprawnie zmontowaliśmy rowery (trochę problemów sprawił lekko uszkodzony gwint w ramie Ali oraz dętka, która strzeliła w rowerze Agnieszki tuż przed odjazdem). O 19:30 ruszyliśmy w stronę kempingu. Szwedzki krajobraz bardzo nam się spodobał. Lasy, pola, malownicze wioski – wszystko to urzekało nas swoją naturalnością. Zaszokował nas widok domów z ogrodami bez żadnych płotów i z otwartymi na oścież drzwiami. Niestety pod presją czasu nie jechało się komfortowo, trochę się gubiliśmy i szybko okazało się, że nie mamy żadnych szans dotrzeć na 22 (o której podobno zamykali kemping). Także domek, który zarezerwowaliśmy przed wyjazdem niestety przepadł. Na kempingu Ängby zameldowaliśmy się przed północą. Rozstawiliśmy namioty i zaspokoiliśmy głód kanapkami z pasztetem. Niestety prysznic działał tylko na żetony dostępne w recepcji, więc z kąpielą musieliśmy poczekać do rana. Po pierwszej w nocy poszliśmy spać.

DZIEŃ 2 Sztokholm – Södertalje

TRIP: 69,79 km • TIME: 04:54:19 • AVS: 14,22 km/h • MAX: 52,58 km/h
Obudziliśmy się po ósmej. Ranek był pochmurny, ale na szczęście nie padało. Razem z Maćkiem pojechaliśmy na stację benzynową oddaloną o 2 km kupić gaz do palników, ale niestety butli nie było w asortymencie. Właściciel kempingu nie kazał nam zapłacić za zarezerwowany domek, policzył po 155 SEK za namiot. Po 11 ruszyliśmy w stronę centrum Sztokholmu. Niestety zanim tam dotarliśmy zaczęło lać, a Agnieszka za mocno zahamowała, wywróciła się na śliskiej nawierzchni i zraniła się dość poważnie w nogę. Po szybkiej „operacji”, podczas której deszcz dał za wygraną, mogliśmy kontynuować jazdę. Zatrzymaliśmy się pod Akademią Nobla i chwilę podziwialiśmy panoramę stolicy Szwecji. Miejscem, którego nie mogliśmy odpuścić było słynne muzeum Vasa (wstęp 90 SEK – normalny, 50 SEK – studenci). Historia flagowego okrętu wojennego Szwecji przedstawiona jest w nim w tak fantastyczny sposób, że bez przesady mogę określić to muzeum jako najlepsze, jakie dotąd widziałem! W skrócie historia okrętu jest następująca (źródło: Wikipedia): „Vasa” należał do klasy największych szwedzkich galeonów nazywanych Regalskeppet (okręty królewskie). Zbudowany został między 1626 a 1628 w Sztokholmie na zlecenie króla Gustawa Adolfa, pod nadzorem duńskiego budowniczego Henrika Hybertssona. Był przeznaczony do wzięcia udziału w wojnie z Polską. 10 sierpnia 1628 „Vasa” pod dowództwem kapitana Söfringa Hanssona wyruszył w pierwszy próbny rejs z portu sztokholmskiego, obserwowany przez tłumy ludzi na brzegu. Jeszcze w obrębie portu, po postawieniu żagli i wydostaniu się zza osłony nabrzeżnych skał, podmuch wiatru spowodował silne przechylenie się okrętu na lewą burtę. Po nabraniu wody przez otwarte furty działowe, okręt przewrócił się na burtę i zatonął, pociągając za sobą około 30 do 50 marynarzy. Okręt przepłynął zaledwie około mili. 24 kwietnia 1961 wrak „Vasy” został wydobyty na powierzchnię za pomocą pontonów, następnie wypompowano wodę z połatanego kadłuba. „Vasa” jest obecnie umieszczony w Muzeum Vasa (Vasa Museet), na Djurgarden w Sztokholmie, otwartym dla publiczności w 1990 i stanowiącym obecnie najczęściej odwiedzane muzeum w Szwecji. Po tej fascynującej lekcji historii skierowaliśmy się w stronę starówki, po której pokręciliśmy się trochę, a następnie ruszyliśmy w stronę Södertalje. Cały czas jechaliśmy ścieżkami rowerowymi, a po wyjechaniu z miasta pustą drogą. Dużo czasu straciliśmy na poszukiwanie butli Primusa z gazem, a gdy już straciliśmy nadzieję, znaleźliśmy ten deficytowy towar na stacji benzynowej Q8. Odetchnęliśmy z ulgą. Kilka kilometrów dalej Agnieszce po raz drugi strzeliła (dosłownie) dętka. Jak się okazało później była to już ostatnia tego typu usterka podczas naszej wyprawy. Na bardzo ładnym kempingu Eklundsnäsbadet położonym nad jeziorem Masnaren zjawiliśmy się dość późno, bo dopiero po 20. Za dwie osoby i namiot zapłaciliśmy uczciwą cenę 160 SEK. Musieliśmy też wyrobić sobie kartę kempingową, która konieczna jest do obozowania na większości pól namiotowych w Skandynawii (jednorazowa opłata 125 SEK za namiot). Niedaleko nas rozbiła się grupa z Polski, która organizowała obóz rowerowy dla dzieci i już od siedmiu dni przemierzała szwedzkie szlaki. Po kąpieli zjedliśmy pierwszy ciepły posiłek od dwóch dni i po godzinie pogawędek poszliśmy spać.

DZIEŃ 3 Södertalie – Katrineholm

TRIP: 113,87 km • TIME: 06:38:28 • AVS: 17,14 km/h • MAX: 47,14 km/h
Obudziło nas słońce i silny wiatr ze wschodu. Zapowiadało się więc na rewelacyjne rowerowe warunki. Niestety w czasie śniadania i zwijania obozowiska na niebie pojawiły się chmury. Udało nam się wyjechać o 10:30. Zgodnie z planem poruszaliśmy się w całkiem niezłym tempie dwudziestokilometrowe odcinki i robiliśmy 15-20 minut postoju. Pierwszy przystanek zrobiliśmy nad bardzo malowniczym jeziorem Yngern. Chmury już dawno ustąpiły miejsca słońcu, więc jechało się naprawdę znakomicie. Po 25 kilometrach asfalt zamienił się w szuter, zaczęły się też niezliczone podjazdy i zjazdy. Co prawda nie były to Himalaje, ale biorąc pod uwagę spory ładunek na naszych rowerach, dawały nieźle w kość. Ponieważ jazda drogami gruntowymi była dość powolna, zdecydowaliśmy się nadłożyć nieco kilometrów i pojechać asfaltową szosą numer 58. Tempo jazdy wyraźnie wzrosło. Gdy na licznikach pojawiła się „60” przystanęliśmy nad jeziorem Baven na posesji pewnej bardzo miłej Szwedki. Mimo swoich (jak oceniam) 70 lat, kobieta świetnie mówiła po angielsku. Nie wyobrażam sobie podobnej sytuacji na polskiej wsi. Pani napełniła nam kilka bidonów, mimo że nie miała bieżącej wody i czerpała ją z oddalonej o kilkadziesiąt metrów studni. Naprawdę historie o oziębłości Szwedów można włożyć między bajki. Na odcinku przed miejscowością Flen dogonił nas Włoch samotnie podróżujący z sakwami. Jechaliśmy z nim wspólnie przez kilka kilometrów. Wracał właśnie do Wenecji po czteromiesięcznej wyprawie po Europie. Odwiedził już Nordkapp i teraz kierował się w stronę Niemiec. Pożyczyliśmy sobie dobrej drogi i Włoch oddalił się na południe. Niestety nasza jazda stała się szarpana. Maćka zaczęło mocno kłuć w kolanie i musieliśmy często robić postoje. Dzielnie walczył z bólem i udało nam się dotrzeć do Katrineholm około 19.30. Wtedy lunęło. Do 20:10 czekaliśmy pod drzewem na koniec ulewy, ale ponieważ nie przestawało, to ostatnie 3 km jechaliśmy w strugach deszczu. Na kemping Djulöbadets dotarliśmy kompletnie przemoczeni. Ponieważ domek kosztował tylko 375 SEK, to bez wahania się na niego zdecydowaliśmy. Miło było wysuszyć się w ciepłym i suchym pokoju. Ugotowaliśmy obiad i napiliśmy się szwedzkiego piwa Norlands Guld (17 SEK za puszkę 0,5 l). Maciek skorzystał z zamrażarki i robił okłady z lodu na obolałe kolano mając nadzieję, że jutro da radę jechać. Pogadaliśmy do północy i zmęczeni poszliśmy spać.

DZIEŃ 4 Katrineholm – Örebro

TRIP: 82,28 km • TIME: 04:43:45 • AVS: 17,39 km/h • MAX: 35,50 km/h
Podobnie jak poprzedniego dnia powitało nas słońce. I dokładnie tak samo szybko pojawiły się chmury. Na szczęście tylko na chwilę. Zjedliśmy śniadanie, pożegnaliśmy się z wyjątkowo miłym właścicielem kempingu i ruszyliśmy w stronę centrum Katrineholm. Niestety już po przejechaniu jednego kilometra musieliśmy zrobić postój, bo Maciek nie mógł wytrzymać bólu kolana. Zabandażował je, ale nic to nie pomogło. Pojechaliśmy więc na dworzec autobusowy i tam się rozdzieliliśmy. Ala z Maćkiem mieli dostać się autobusem do umówionego miejsca spotkania – kempingu w Orebro. Ruszyliśmy więc z Agnieszką, już tylko we dwójkę, ruchliwą drogą nr 52. Pierwsze 20 km było dość nieprzyjemne ze względu na sporą liczbę samochodów. W Vingaker odbiliśmy w lewo. Szosa była przepiękna – prawie żadnego auta, świetnej jakości asfalt prowadzący przez lasy i pola. Droga pięła się do góry do 88 m n.p.m. po czym łagodnie opadała w dół. Po trzech kilometrach znowu zjechaliśmy w boczną asfaltową super drogę i kierowaliśmy się w stronę Orebro. Przez długi odcinek nie mogliśmy znaleźć żadnego sklepu, a bardzo chcieliśmy kupić chleb i pomidory. Udało się dopiero w miejscowości Stora Mellösa w markecie ICA. Zjedliśmy kanapki na trawie i porozmawialiśmy chwilę ze Szwajcarami, którzy podobnie jak my poznawali Szwecję na rowerach z sakwami. Po nabraniu sił dystans do Orebro pokonaliśmy bardzo szybko. Zatrzymaliśmy się tylko na maliny, których było mnóstwo. W mieście kupiliśmy pulpety, pomidory i piwo i skierowaliśmy się na kemping Gustavsvik. Przed bramą spotkaliśmy się z Alą i Maćkiem, którzy dopiero dotarli, ponieważ pierwszy autobus nie chciał zabrać im rowerów. Kemping okazał się bardzo luksusowy (pięć gwiazdek), więc i cena była adekwatna do standardu (220 SEK za namiot). Nie mieliśmy jednak alternatywy, poza tym zaczął padać deszcz, więc rozbiliśmy się i poszliśmy gotować obiad w rewelacyjnie wyposażonej kuchni. Wieczorem pospacerowaliśmy po terenie ośrodka. Kemping oferował wiele atrakcji – mini-golfa, łowisko, sklepy, sale TV i baseny ze zjeżdżalniami. Naprawdę pełen luksus. Po 23 poszliśmy spać wsłuchując się w padające na tropik krople deszczu.

DZIEŃ 5 Örebro – Kristinehamn

TRIP: 92,59 km • TIME: 05:42:29 • AVS: 16,21 km/h • MAX: 48,82 km/h
Obudziliśmy się o 8. Znowu rano świeciło piękne słońce i było dość ciepło. Śniadanie i pakowanie zabrało nam sporo czasu i po zapłaceniu za nocleg zrobiła się już 11. Ala z Maćkiem mieli znowu jechać autobusem na miejsce kolejnego noclegu, czyli kemping pod Kristinehamn. Ruszyliśmy we dwójkę z Agnieszką na południe, aby dojechać do bocznych dróg. Cały dzień wiał niemiłosierny wiatr z zachodu, który strasznie utrudniał jazdę. Dodatkowo na trasie mieliśmy całkiem spore wzniesienia. Pierwszy postój zrobiliśmy w miejscowości Fjugesta, gdzie podreperowaliśmy stan gotówki odwiedzając bankomat. Pogoda niezmiennie była piękna i tylko silny wiatr powodował, że nie czuć było żaru, jaki lał się z nieba. Kolejny przystanek mieliśmy pod sklepem w Svarcie, a po odpoczynku skierowaliśmy się na północ. Po dotarciu na szczyt (163 m n.p.m.) zrobiliśmy przerwę na wspaniałe suche kiełbaski i pomidory nad pięknym małym jeziorkiem, gdzie przyczajony wędkarz spędzał popołudnie łowiąc ryby. Do celu zostało zaledwie 20 km, które „połknęliśmy” w ekspresowym tempie – było cały czas z górki, a dokuczliwy wiatr się nieco uspokoił. O 19 dotarliśmy do Kristinehamn, zrobiliśmy zakupy w Lidlu i pojechaliśmy na kemping Skymingens położony na południowy zachód od miasta. Miejsce okazało się być bardzo urokliwe, ciche i zupełnie inne niż luksusowy kemping Gustavsvik. Las, jezioro i spokój panujący w okolicy oraz kontuzja Maćka wydały się nam wystarczającymi powodami do zrobienia dnia przerwy w wyprawie. Za namiot zapłaciliśmy zaledwie 110 SEK za noc. 20 minut po nas dojechali Ala i Maciek, którzy jak się okazało, musieli jechać na rowerach główną szosą E18, ponieważ żaden autobus ich nie zabrał. Maciek ledwo kręcił, ale dał radę dotrzeć na miejsce. Wieczorem próbowaliśmy złowić coś na spinning, ale duża ilość wodorostów skutecznie nas zniechęciła…

DZIEŃ 6 Kemping Skymingens – odpoczynek

Pospaliśmy do 11. Myślę, że każdemu przydał się luźny dzień bez pedałowania. Ranek spędziłem na studiowaniu mapy – ze względu na nieplanowany postój, musiałem trochę zmodyfikować trasę. Cały dzień był bardzo leniwy – łowiliśmy ryby (niestety bezskutecznie), wylegiwaliśmy się na słońcu, graliśmy w minigolfa i zajadaliśmy się malinami. Najważniejsze, że Maćka przestało boleć kolano i mógł dalej z nami jechać. Ścięgno Achillesa, na które uskarżała się Agnieszka, też odpoczęło i mogliśmy w czwartek ruszyć pełną parą w dalszą podróż.

DZIEŃ 7 Kristinehamn – Ransäter

TRIP: 98,44 km • TIME: 05:41:49 • AVS: 17,28 km/h • MAX: 56,30 km/h
Po pobudce o 7 zrobiliśmy na śniadanie jajecznicę. Udało nam się opuścić kemping przed 10. Wyjazd z miasta był ciężki – jechaliśmy 5 km bardzo ruchliwą drogą E18. Dopiero po pokonaniu tego dystansu mogliśmy uciec na komfortową, bezpieczną boczną drogę. Kolejne 30 km „połknęliśmy” w okamgnieniu. Wiatr leciutko wiał nam w plecy, było dość płasko, dzięki czemu jechało się świetnie. Po 55 kilometrach zrobiliśmy postój nad ślicznym jeziorem przed miejscowością Molkom. Po nim mieliśmy od razu drugi (przymusowy), ponieważ Maćkowi przestała działać kaseta. W godzinę udało mu się naprawić usterkę, a w tym czasie ja uciąłem sobie miłą pogawędkę na tematy sakwiarskie z mieszkańcem miasteczka, który wybierał się w podróż rowerową do Australii. Potem zrobiliśmy zakupy i kiedy pojazd Maćka nadawał się do jazdy ruszyliśmy dalej na zachód. Żar lał się z nieba, a trasa stała się trochę bardziej wymagająca – zaczęły się dość spore podjazdy i zjazdy. Okolica zaczęła trochę przypominać Bieszczady. W miejscowości Mölnbacka sympatyczna rodzina pozwoliła nam napełnić bidony orzeźwiającą zimną wodą. Ostatni postój zrobiliśmy w lesie, 15 km przed kempingiem, gdzie znalazłem pokaźnych rozmiarów koźlaka. Na bardzo ładny kemping, położony nad samą rzeką Klarälven, dotarliśmy kilka minut po 18. Wykupiliśmy licencję na łowienie ryb (20 SEK) i spróbowaliśmy szczęścia, ale i tu musieliśmy obejść się smakiem. Po kolacji zrobiliśmy małe ognisko, przy którym posiedzieliśmy do północy i poszliśmy spać.

DZIEŃ 8 Ransäter – Fredros

TRIP: 76,54 km • TIME: 05:02:28 • AVS: 15,18 km/h • MAX: 56,81 km/h
O 7 obudziło nas słońce, które mocno rozgrzało namiot. To był kolejny dzień upałów, jakie w tym roku panowały w Szwecji pod koniec lipca. Ruszyliśmy przed 10. Początkowy odcinek jechało się ciężko, ponieważ droga była szutrowa i obfitowała w podjazdy. Za to widoki rekompensowały trud. Po 12 kilometrach zrobiliśmy postój nad cudownym jeziorem Rannsjön, gdzie kontrolnie kilka razy zarzuciliśmy wędki, ale niestety ponownie nic nie złowiliśmy. Maciek miał „zaczep” i musiał na golasa uwolnić blachę z podwodnego korzenia. Po kilku kilometrach dotarliśmy do asfaltu, ale nadal jechało się dość ciężko, ponieważ teren zrobił się bardziej górzysty. Drugi postój połączony z zakupami zrobiliśmy w miasteczku Sunne. W dalszej części dzisiejszej trasy góry były już mniejsze, wiec jechało się łatwiej. Droga wiodła nad przepięknym, pod względem widokowym, jeziorem Rottnen, na którego krańcu zatrzymaliśmy się i odpoczęliśmy 20 minut zajadając się malinami-olbrzymami. Upał wciąż trwał. Skierowaliśmy nasze rowery na zachód i po 19 kilometrach dotarliśmy na świetny kemping w miejscowości Fredros (125 SEK za namiot, trzydniowa licencja na ryby 40 SEK). Okazało się że pani prowadząca pole namiotowe ma na nazwisko Wróbel i ma polskie korzenie, więc ucieszyła się że odwiedzili ją turyści z kraju nad Wisłą. Ponieważ była dopiero 17, mieliśmy dużo wolnego czasu na kąpiele w jeziorze i pranie brudnych ubrań. Do bardzo późnej pory było ciepło i wyjątkowo jasno.

DZIEŃ 9 Fredros – Sandbakken

TRIP: 81,95 km • TIME: 04:45:44 • AVS: 17,20 km/h • MAX: 50,63 km/h
Obudziliśmy się przed 7. Poranek był wyjątkowo urokliwy, dlatego uwieczniłem budzącą się do życia okolicę na kilku zdjęciach. Po kąpieli w jeziorze (chłopaki) i pod prysznicem (dziewczyny) zjedliśmy śniadanie i opuściliśmy to piękne miejsce. Kierowaliśmy się w stronę granicy z Norwegią – do miejscowości Charlottenberg. Droga była dość łatwa, góry niewysokie, więc jechało się bardzo przyjemnie. Po 28 kilometrach zrobiliśmy przerwę na zakupy w markecie Coop w Charlottenberg, aby wydać resztę szwedzkich koron. Po przejechaniu niewielkiego odcinka już byliśmy w Norwegii. Wiele się nie zmieniło, właściwie jedynymi oznakami przekroczenia granicy były niebiesko-czerwone flagi wywieszone przed willami wzdłuż drogi. Trochę obawialiśmy się drogi nr 21, ale okazała się mało ruchliwa. Za miejscowością Borrud zatrzymaliśmy się na kąpiel i jedzenie nad jeziorem Stangnessjoen. Woda orzeźwiła i dała nam nowe siły do jazdy. Po godzinie przerwy ruszyliśmy dalej drogą nr 21 w kierunku Oslo. Za miasteczkiem Bolfoss zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Zajęło nam to dość dużo czasu, bo albo nie było wystarczającej przestrzeni na rozbicie namiotu, albo tereny prywatne. Właściciel jednej z posesji wskazał nam niesamowity półwysep z dala od zabudowań. Rozbiliśmy nasze obozowisko nad samym jeziorem. Na końcu półwyspu znaleźliśmy ławkę, stolik oraz przytwierdzone do drzewa koło ratunkowe. Okolica była tak fantastyczna, że zapierało dech w piersiach. Razem z Maćkiem pojechaliśmy do oddalonych o kilometr domków letniskowych po wodę pitną. Gospodarz dał nam napełnić 20-litrowy worek oraz dorzucił trochę lodu w kostkach. Po zjedzeniu chińskich zupek wylegiwaliśmy się na skałach i kąpaliśmy w krystalicznie czystej wodzie. Przed zachodem słońca zaczęliśmy łapać ryby. U ludzi przepływających łódką widzieliśmy wiele okazów w sieciach, więc mieliśmy nadzieję, że i nam się w końcu poszczęści. Założyłem na przypon starą, zardzewiałą wahadłówkę i rzucałem niedaleko zarośli. Po pięciu próbach nagle szczytówka zaczęła drgać. Wreszcie jest – pomyślałem! Ryba nie walczyła za bardzo, więc sądziłem, że to zaczep. Dopiero jak łeb szczupaka wyłonił się na powierzchnię zaczęła się szarpanina. Ale miałem go na tyle blisko, że szybko wyciągnąłem na brzeg. Był naprawdę imponujący (później zmierzyłem – miał 68 cm długości). Mój największy okaz w życiu. W czasie, kiedy go oprawiałem, Maciek też „trafił” jednego, trochę mniejszego, którego wypuściliśmy. Świeże mięso ryby smakowało wspaniale. Siedzieliśmy razem na półwyspie przy ognisku do 1 w nocy, ponieważ nikt nie chciał za szybko zakończyć tego fantastycznego dnia.

DZIEŃ 10 Sandbakken – Lillestrom

TRIP: 84,69 km • TIME: 05:03:22 • AVS: 16,75 km/h • MAX: 51,58 km/h
Ponieważ do Oslo zostało nam już niewiele kilometrów postanowiliśmy nie spieszyć się za bardzo i podelektować jeszcze tym pięknym miejscem. Obudziliśmy się dopiero o 9. Śniadanie zjedliśmy na końcu cypla, w bajecznej scenerii. Potem wylegiwaliśmy się na słońcu i zażywaliśmy kąpieli, więc na rowery wsiedliśmy dopiero o 13. Ruszyliśmy na południe drogą nr 21 – nadal była mało ruchliwa. O dziwo znacznie więcej samochodów widzieliśmy na szosie niższej kategorii do Oslo (oznaczonej numerem 170). Zrobiliśmy postój na plaży tuż przed Bjorkelangen. Była niedziela, upał niemiłosierny, więc ludzi odpoczywających z dala od miasta mnóstwo. Wśród nich wyróżniała się (w negatywnym tego słowa znaczeniu) mała grupka zachowująca się dość dziwnie. Szybko zorientowaliśmy się, że to Polacy… Ordynarne oddawanie moczu w towarzystwie pozostałych plażowiczów, głośne przeklinanie, a na grillu większa ilość podpałki w płynie niż samego węgla. Niestety nie udało mi się schować flagi zanim „dżentelmeni” spostrzegli, że przyjechali ich rodacy. Stan uzębienia naszych rozmówców sugerował, że dentysty nie widzieli od bardzo dawna. Być może praca w Norwegii nie zapewniała wystarczających dochodów, aby zadbać o jamę ustną… Ale dyskusja była bardzo śmieszna, panowie byli mili, stwierdzili, że mamy „zajebiste wakacje”, zaprosili do rozbicia namiotów u siebie w Oslo na trawniku, wskazali kilka „petard” (cudów natury koniecznych do odwiedzenia) i życzyli miłej drogi. Pożegnaliśmy się i z ulgą ruszyliśmy dalej. Jechało się dość ciężko. Następny przystanek zrobiliśmy na stacji benzynowej w Aursmoen, gdzie kupiliśmy lodowatą colę. Dalej do Lillestrom poszło już lekko. Okazało się, że w okolicy nie ma żadnego pola namiotowego i mieliśmy dwie opcje – szukać dogodnego miejsca na biwak (o co trudno w centrum miasta) lub jechać 27 km na kemping w stolicy. Było już późno, ale mimo to zdecydowaliśmy się kontynuować jazdę. Jednak na stacji benzynowej polecono nam rozbić namioty obok wielkiego centrum sportowego ze stadionem, stadniną koni i polem golfowym. Rzeczywiście miejsce na boisku piłkarskim okazało się super – idealnie wystrzyżona trawka, ładna okolica. Dziewczyny rozbiły namioty, a my z Maćkiem pojechaliśmy po wodę do toalety w klubie golfowym. Potem wykonałem jeszcze trzy takie kursy na przemian po gorącą wodę do kąpieli i zimną na obiad. Odwiedziłem też centrum Lillestrom, gdzie chciałem kupić piwo, ale jak się dowiedziałem, w Norwegii nie można sprzedawać alkoholu w niedzielę. Musiałem się zadowolić sokiem pomarańczowym, bananami i jogurtem. Zjedliśmy obiad, porozmawialiśmy i o północy poszliśmy spać.

DZIEŃ 11 Lillestrom – Oslo

TRIP: 29,21 km • TIME: 02:06:54 • AVS: 13,81 km/h • MAX: 40,40 km/h
Słońce oraz hałasy z traktora koszącego trawę nie dały spać dłużej niż do 8 rano. Nagle pan, który kierował maszyną wyłączył silnik i zaczął iść w naszą stronę. Myśleliśmy, że będzie chciał nas przepędzić, ale on zaprowadził Alicję do budynku klubowego, pokazał szatnie i powiedział, że możemy skorzystać z prysznica. Byliśmy mile zaskoczeni, a w podziękowaniu zostawiliśmy naszemu dobrodziejowi małą buteleczkę żubrówki. Po 9 na boisku pojawili się strażacy i zaczęli grać w piłkę. Dwóch z nich zainteresowało się objuczonymi rowerami i opowiedzieliśmy im jak wygląda nasza wyprawa. Po śniadaniu opuściliśmy Lillestrom i bocznymi drogami wśród willi ruszyliśmy do celu wyprawy. Piętnaście kilometrów przed Oslo wjechaliśmy na ruchliwą drogę dwupasmową i zrobiło się dość nieprzyjemnie. Na szczęście wkrótce zaczęła się ścieżka rowerowa i bezpiecznie dotarliśmy do centrum. Kupiliśmy lody i pojechaliśmy nad morze. Spędziliśmy dwie godziny w porcie odpoczywając w cieniu na ławce. Obejrzeliśmy wszystkie zacumowane żaglowce i gdy minęła 15 pojechaliśmy do polskiej ambasady, w której dzięki gościnności naszego kolegi Antka, mieliśmy do dyspozycji cały apartament. Pokój był świetny – wygodne łóżka, kuchnia, łazienka i w dodatku w samym centrum Oslo! Po kąpieli ruszyliśmy do miasta. Najpierw zwiedziliśmy Vigeland Park z mnóstwem rzeźb i odpoczywającymi po pracy Norwegami, a następnie kupiliśmy zimne piwo i wypiliśmy je na schodkach w małej malowniczej uliczce. Ruszyliśmy w poszukiwaniu restauracji – początkowo na promenadę nadmorską, a potem trochę dalej od wody. Niestety wszędzie za obiad trzeba było zapłacić co najmniej równowartość 100 zł od osoby. W końcu zadowoliliśmy się nienajlepszą pizzą amerykańską w knajpie niedaleko naszej ambasady. Nie było to wymarzone danie, ale chcieliśmy na zakończenie wyjazdu choć raz usiąść w restauracji. Co ciekawe jeszcze o godzinie 22 termometr pokazywał 31°C! Po powrocie z czternastokilometrowego spaceru zmęczeni bardzo szybko zasnęliśmy.

DZIEŃ 12 Oslo – Holmenkollen – Oslo

TRIP: 31,30 km • TIME: 02:22:06 • AVS: 13,21 km/h • MAX: 51,10 km/h
Pospaliśmy do 10. Był to kolejny dzień upałów w Skandynawii. Po śniadaniu przejrzeliśmy ofertę muzeów i innych atrakcji turystycznych w Oslo i ustaliliśmy plan zwiedzania. Najpierw skierowaliśmy się do Galerii Narodowej (Nasjonalgallersjet). Nie ma tu zbyt wielu dzieł artystów o renomie międzynarodowej, z wyjątkiem znakomitej próbki geniuszu Edwarda Muncha (m.in. słynny „Krzyk”, czy „Madonna”). Za to wstęp jest darmowy. Po lekcji historii sztuki udaliśmy się na dworzec główny, aby kupić bilety kolejowe na lotnisko, oddalone od centrum o 80 km (koszt biletu 131 NOK + 60 NOK za rower). Następnie odwiedziliśmy muzeum łodzi wikingów. W porównaniu z muzeum Vasy w Sztokholmie, to było dość skromne, niemniej warte zwiedzenia. Kolejnym etapem naszej eksploracji okolicy była skocznia w Holmenkollen. Podjazd z poziomu morza na 350 m n.p.m. był dość ciężki, ale warty poświęcenia. Obiekt, na którym pięciokrotnie zwyciężał Adam Małysz jest warty obejrzenia. W lecie miejsce, gdzie hamują skoczkowie zalane jest wodą! Akurat trafiliśmy na trening freestyle’owców, którzy korzystali z małej skoczni i po imponujących akrobacjach lądowali w sztucznym jeziorze. Z Holmenkollen rozpościera się piękny widok na fiord (Oslofjord), nad którym położona jest stolica Norwegii. Na terenie obiektu znajduje się też muzeum narciarstwa. Po powrocie do ambasady spakowaliśmy rowery do kartonów, które załatwił nam Antek. Miałem plan, aby wieczorem pójść na pożegnanie nad morze, ale nad Oslo rozpętała się burza i postanowiliśmy zostać w pokoju.

DZIEŃ 13 Wyjazd

Prawie spóźniliśmy się na pociąg! Pracownik ambasady zawiózł nas na dworzec na dwie tury – najpierw mnie i rowery, a później resztę naszej ekipy. Ze względu na korki było trochę nerwów, ale w ostatniej chwili wskoczyliśmy do wagonu. Transfer na lotnisko, jak i sam lot do Warszawy odbyły się bez przeszkód. Nasza wyprawa niestety dobiegła końca, ale w pamięci jeszcze przez długi czas przypominaliśmy sobie obraz krystalicznie czystych jezior i zapach skandynawskich lasów… Jestem w 100% przekonany, że to nie moja ostatnia wizyta w Skandynawii!

MAPA I STATYSTYKA

Kolor czerwony: rower, kolor czarny: pociąg, kolor brązowy: samochód/autobus.

DZIEŃ TRASA PAŃSTWA DYSTANS [km] AVS [km/h] CZAS [hh:mm:ss] MAX [km/h]
1 Arlanda – Sztokholm Szwecja 57,91 16,06 03:36:18 41
2 Sztokholm – Södertalje Szwecja 69,79 14,22 04:54:19 53
3 Södertalie – Katrineholm Szwecja 113,87 17,14 06:38:28 47
4 Katrineholm – Örebro Szwecja 82,28 17,39 04:43:45 36
5 Örebro – Kristinehamn Szwecja 92,59 16,21 05:42:29 49
6 Kemping Skymingens Szwecja
7 Kristinehamn – Ransäter Szwecja 98,44 17,28 05:41:49 56
8 Ransäter – Fredros Szwecja 76,54 15,18 05:02:28 57
9 Fredros – Sandbakken SzwecjaNorwegia 81,95 17,20 04:45:44 51
10 Sandbakken – Lillestrøm Norwegia 84,69 16,75 05:03:22 52
11 Lillestrøm – Oslo Norwegia 29,21 13,81 02:06:54 40
12 Oslo – Holmenkollen – Oslo Norwegia 31,30 13,21 02:22:06 51
13 Oslo – Rygge Norwegia
SUMA Arlanda – Oslo SzwecjaNorwegia 818 (74/dzień) 16,17 50:37:42 57