W tym roku postanowiliśmy wybrać się jeszcze dalej na południe – z nadzieją, że uda nam się uciec przed deszczem. Jednak chyba tylko wyprawa na Saharę pozwoliłaby osiągnąć ten cel. Żartuję… nie będę narzekać, wszakże tylko jeden dzień bardzo lało, pozostałe kilka przelotnych deszczyków nie mogło popsuć nam tych wspaniałych wakacyjnych dni!

Podróżowanie w 6 osób było dużą frajdą, chociaż wiadomo, że im większa grupa tym trudniej zebrać się rano z namiotami, a postoje przy sklepach przeciągają się dłużej… Podobno Zastrzyk miał jeszcze kilku chętnych na tą ekspedycję, jednak musiał odmówić – większą grupą byłoby już naprawdę ciężko zrealizować plan. Chociaż i tak nie zrealizowaliśmy go w pełni. Właściwie dopiero tydzień przed startem odwróciliśmy kierunek jazdy! W założeniu mieliśmy wystartować nad morzem, a potem pojechać w góry. I naprawdę wielkie dzięki dla Agnieszki, która wpadła na pomysł, by zakończyć nad Adriatykiem. To był strzał w dziesiątkę! Ciężko byłoby porzucić gorące plaże i wspiąć się w upale na górskie przełęcze. A tak chorwackie wyspy, słońce i zimne piwo Karlovacko były wspaniałą nagrodą po ciężkim pedałowaniu przez tydzień po Słowenii, Węgrzech i lądzie Chorwacji…

Termin wyprawy: 07-21.08.2006 r.

W wyprawie uczestniczyli:
Michał Szypliński (Chomik), Michał Kasprzak (Zastrzyk), Agnieszka Sikorska (Pasio), Jasiek Mużdżak, Wiktor Stołowski, Jurek (Jurij)

RELACJA DZIEŃ PO DNIU

PODRÓŻ Warszawa – Cerkno

6:00 – start naszej wyprawy! Spotkaliśmy się w Michałowicach, zapakowaliśmy samochody i ruszyliśmy w drogę. Do granicy z Czechami towarzyszyła nam piękna słoneczna pogoda. U naszych południowych sąsiadów zaczęło lać tak bardzo, że samochód zaczął przeciekać! Rowery miały naprawdę ciężkie przejścia na dachu… W Mikulowie zrobiliśmy przerwę na obiad (pyszny wyprażany syr) i przekroczyliśmy granicę z Austrią. Za Wiedniem przestało padać i mogliśmy bez większych przeszkód zmierzać do celu. W Cerkno byliśmy o 22:30. Gospodarz farmy u Kmietji pozwolił nam rozbić namioty przy swoim domu. Nocleg kosztował nas 8 € od osoby. Noc była chłodna, za to niebo piękne i rozgwieżdżone…

DZIEŃ 1 Cerkno – Ptuj

Obudziliśmy się przed 8. Mgły otaczały nasz kemping i zasłaniały okoliczne szczyty. Właściciel kempingu pozwolił zostawić jeden samochód na parkingu przy pensjonacie, drugi zaparkowaliśmy pod hotelem w Cerkno. Pożegnaliśmy auta i wreszcie wsiedliśmy na rowery. Od pierwszego kilometra zaczął się bardzo ciężki podjazd. Było upalnie, a droga wiła się serpentynami przez 7,5 km pod górę. Pokonanie 450 metrów różnicy wysokości zajęło nam niecałą godzinę. Potem na szczęście było długo z górki. Widok na ośnieżone szczyty Alp był cudowny. Po minięciu miejscowości Skofja Loka droga stała się bardziej ruchliwa i jazda była mniej przyjemna. Przed Ljubljaną ruch był już tak duży, że zjechaliśmy na jakąś boczną drogę. Na szczęście od granic miasta do samego dworca kolejowego wiodła ścieżka rowerowa. Kupiliśmy bilety na pociąg Intercity na 17:25 do Pragerska a czas pozostały do odjazdu przeznaczyliśmy na obiad. W pociągu był cały wagon towarowy, więc rowery zmieściły się bez problemu. Bilety kosztowały tylko 8 € od osoby, a podróżowaliśmy pierwszą klasą! Z Pragerska do Ptuja zostało nam 20 km. Niestety nie udało nam się dojechać przed zmierzchem. Zatrzymaliśmy się na kempingu przy termach w Ptuju za horrendalną cenę 12 € od osoby.

DZIEŃ 2 Ptuj – Lenti

Pobudka o 8. Wszystko mokre, mimo że nie było deszczu. Trudno, trzeba było się zwijać. Śniadanie zjedliśmy pod marketem i ruszyliśmy w stronę Węgier. Cały dzień jechaliśmy mało uczęszczanymi asfaltami przez malownicze górskie wioski. Po 40 km zrobiliśmy postój w bardzo ładnym parku w Ljutomer i zjedliśmy pyszne lody. Potem bez zatrzymania dojechaliśmy prawie do samej granicy. Ogarnął nas głód, więc zjedliśmy drugie śniadanie pod Sparem. Za chwilę byliśmy już na Węgrzech. Wzdłuż drogi była bardzo dobra ścieżka rowerowa, którą dotarliśmy do Lenti o godzinie 18. Znaleźliśmy super kemping z rewelacyjnymi warunkami po 4 € od osoby! Zjedliśmy obiad i o 22 poszliśmy spać.

DZIEŃ 3 Lenti – Keszthely

Obudziliśmy się o 7. Chcieliśmy jak najwcześniej dojechać do celu, aby spędzić trochę czasu nad Balatonem. Śniadanie zjedliśmy pod sklepem Coop w Lenti i byliśmy dużą atrakcją dla mieszkańców tego miasta. Cały dzień jechaliśmy przez pofałdowane drogi w kierunku Keszthely. Trochę bocznymi drogami, trochę bardziej uczęszczanymi, wszędzie jednak było dużo podjazdów i zjazdów. Wiatr skutecznie spowalniał nasze tempo. Do Keszthely dotarliśmy około godziny 16. Zjedliśmy po pysznym langoszu z serem na plaży i zaczęliśmy szukać kempingu. Najbliższy jeziora nie miał niestety ciepłej wody, ale był tani (600 HUF od osoby) i na nim się zatrzymaliśmy. Agnieszka była bardzo niezadowolona ze względu na brak komfortu kąpieli (zimna woda i mało cywilizowane toalety) przez co nie odzywała się do nas aż do następnego ranka… Przed zachodem słońca rozegraliśmy mecz w siatkówkę plażową (Chomik/Wiktor vs. Zastrzyk/Jurij). Zwyciężył zdecydowanie duet Zastrzyk/Jurij. Po grze wykąpaliśmy się w Balatonie. Na kolację był gyros w barze nad jeziorem. Wieczór znów był niestety chłodny.

DZIEŃ 4 Keszthely – Csurgo

Obudziliśmy się po 8. Wiatr mocno szumiał (zawsze łudzę się, że może będzie w plecy). Jak się okazało dziś akurat było w plecy! Z kempingu zebraliśmy się dość późno, zjedliśmy tradycyjnie pod supermarketem w Keszthely i ruszyliśmy na południe. Początkowo droga wiodła ścieżką nad Balatonem. Niestety pomyliliśmy drogę i wylądowaliśmy w środku jakiegoś parku narodowego. Musieliśmy się wrócić i nadrobiliśmy 8 km po szutrowych drogach. Potem jechało się już dobrze. Wiatr wiał w plecy, droga była płaska i dobrej jakości. Zrobiliśmy postój nad Jeziorem Kisbalaton. W okolicach Nagykanizsa zaczęło się sporo podjazdów. Byliśmy już trochę zmęczeni więc 11 km przed naszym celem odwiedziliśmy sklep. Kupiona przeze mnie bułka okazała się spleśniała, więc właściciel w ramach rekompensaty dał nową oraz Marsa gratis – miło z jego strony. Ostatni odcinek poszedł jak po maśle – cały czas z górki. Zatrzymaliśmy się w hotelu Korona w Csurgo po 2250 HUF od osoby. Czysta pościel i gorąca woda wszystkim poprawiły nastroje. Tuż po wejściu do hotelu zaczęło padać… Wieczór spędziliśmy w hotelowej restauracji przy piwku i pysznej pizzy.

DZIEŃ 5 Csurgo – Karlovac

Csurgo przywitało nas z rana deszczem. Całe szczęście, że nie spaliśmy w namiotach! Niestety nie było pociągu do Koprivnicy, więc podjęliśmy decyzję, że mimo deszczu jedziemy na rowerach do Koprivnicy (45 km). Ulewa była straszna – po pięciu kilometrach byliśmy kompletnie przemoknięci. Na granicy węgiersko-chorwackiej w Gola-Gola dostaliśmy stempelki do paszportów! Dokument Zastrzyka nie wzbudził zaufania u celników (odklejało mu się zdjęcie), dlatego kontrola się przedłużyła, ale na szczęście udało się i w komplecie wjechaliśmy do Chorwacji. Kawałek za granicą spotkaliśmy rowerzystę z Polski, który podróżował samotnie. Dla mnie osobiście największą radością jest dzielenie się wrażeniami i wspomnieniami z towarzyszami wyprawy, dlatego jednoosobowa jazda wydaje mi się mało ciekawa, ale jak ktoś lubi to czemu nie… Największy deszcz przeczekaliśmy w barze, gdzie bardzo miły Chorwat postawił całej naszej ekipie herbatę. Do Koprivnicy dojechaliśmy około 14:30 i zostało nam 45 minut do odjazdu pociągu. Bilet kosztował 65 kun. Karta Euro<26 uprawniała do 25% zniżki. Pani w kasie ostrzegła nas, że może nie udać nam się wejść pociągu z rowerami, ale konduktor okazał bardzo sympatycznym człowiekiem i mieliśmy żadnych trudności, aby przewieźć nasz sprzęt. Oczywiście za darmo – 41 kun od sztuki. Po opuszczeniu Karlovacu udaliśmy informacji turystycznej, gdzie dowiedzieliśmy się, możemy łudzić tańszych kwater niż po 100 (60 zł) znajdziemy. Bzdura! Już pierwsza próba przyniosła sukces 10 € osoby mogliśmy rozkoszować ciepłą wodą łóżkami ze świeżą pościelą. Wiktor, Jurij Zastrzyk, czyli grupa McDonald'sa, wybrali na kolację hamburgery. My Agnieszką Jasiem restauracji nad pobliską rzeką, zarówno obsługa jak jedzenie były najwyższym poziomie. Deszcz odpuścił przez cały dzień noc...

DZIEŃ 6 Karlovac – Grabovac

Obudziło nas brzdąkanie kropel o dach… Nie motywowało to nikogo do szybkiego zbierania. Wiktor, Zastrzyk i Jurij postanowili jeść śniadanie pod sklepem i ruszać mimo deszczu, a ja z Jaśkiem poszedłem po zakupy i zjedliśmy w domu z Agnieszką. Mieliśmy się spotkać wieczorem na kempingu w Rakovicy. Główna droga była dość zatłoczona więc zdecydowaliśmy się na trochę dłuższą, ale atrakcyjną widokowo i pustą żółtą szosę przez góry. Widoki były prześliczne! Po drodze natrafiliśmy na pola minowe – pozostałość po wojnie. Ostrzegały przed nimi znaki z wymownymi rysunkami trupich czaszek. Wreszcie, pierwszy raz od długiego czasu wyszło słońce. Ale nawet to nie było w stanie pocieszyć Agnieszki, której nie spodobała się ciężka, kamienista droga, która była znacznie dłuższa niż zaznaczona na mapie – zamiast 10 km aż 19! Po tym ciężkim odcinku dotarliśmy do opuszczonej wioski, gdzie spotkaliśmy starszą panią, która była chyba jedynym mieszkańcem tego miejsca. Kobieta dała mi gruby kij i zaprowadziła do gruszy. Rzuciłem i mieliśmy pyszne owoce prosto z drzewa – smakowały wyjątkowo! Do tego dołożyliśmy jeszcze trochę jeżyn i zrobił się znakomity posiłek. Do Slunja droga była znakomita – cały czas z góry, więc dojechaliśmy w okamgnieniu. Pół godziny wcześniej ruszyła stąd ekipa Wiktora. My zjedliśmy pizzę i pojechaliśmy na kemping główną drogą. Jak się okazało kemping był nieczynny więc musieliśmy pojechać jeszcze kilka kilometrów do Autocampu Plitvickie. Jednak pobyt tam kosztował więcej niż kwatery, więc głupotą byłoby spanie w namiocie. Zapłaciliśmy po 10 € i usnęliśmy w mięciutkich łóżeczkach. W nocy padało…

DZIEŃ 7 Grabovac – Korenica

Obudziliśmy się o 9. Zebraliśmy się w miarę szybko i zjedliśmy śniadanie przy koszmarnie drogim markecie na kempingu Plitvickie. Wiał silny, zimny wiatr, słońce przebijało się przez chmury. Po 10 km jazdy dotarliśmy do Plitvickich Jezior (wstęp do parku 100 kun, z kartą ISIC – 60 kun, niestety nie honorują karty EURO<26). Mieliśmy szczęście, bo świeciło słońce i mogliśmy podziwiać ten cud natury w najlepszym wydaniu! Niestety dobra pogoda przyciągnęła ogromne tłumy turystów. Zwiedzanie skończyliśmy o 16. Byliśmy głodni, więc zaczęliśmy szukać po drodze restauracji i po 17 km ta sztuka się udała. Spaghetti smakowało wyjątkowo dobrze! Stwierdziliśmy, że więcej niż 15 km po górach nie damy rady już tego dnia, więc nie ma sensu pchać się w nieznane, szczególnie że zrobiło się strasznie zimno. Decyzja – jedziemy na najbliższy kemping w Korenicy. I... kolejne zaskoczenie – kemping był zaznaczony na mapie, były reklamy na billboardach, ale nie było go w rzeczywistości! Na szczęście kwater po 10 € było pod dostatkiem i znowu spaliśmy w cieplutkich łóżeczkach.

DZIEŃ 8 Korenica – Przełęcz Alan

Tego dnia wstaliśmy wyjątkowo wcześnie, bo już o 6:40. Słońce ledwo wychylało się zza gór, droga była mokra, a temperatura bardziej skandynawska niż chorwacka… Ruszyliśmy o 8. Po drodze było śniadanie, a potem zaczęliśmy ciężki podjazd na pierwsze pasmo górskie. Widoki były przepiękne, samochodów jak na lekarstwo, a szosa kręta. W pewnej chwili drogę zatarasowały nam owce!

Zrobiło się cieplej, co nie ułatwiało wspinaczki. Po pierwszym podjeździe czekała na nas nagroda – 19 km zjazdu do miejscowości Licki Osik. Już od przedmieścia wiało grozą. Miasto to zostało kompletnie zniszczone przez wojnę. Nie było widać specjalnej chęci odbudowy. Na ulicach dużo było natrętnych dzieci, trochę baliśmy się, że coś mogły nam ukraść. Na budynkach, które nie były spalone widać było wiele śladów po kulach. Kompletna ruina – zupełnie jakby czas się zatrzymał i działania wojenne skończyły się tu wczoraj! Ogólnie było to miejsce bardzo odrażające, aż ciężko opisać atmosferę w nim panującą. Zrobiliśmy zakupy i jak najszybciej opuściliśmy Licki Osik. Za kilka kilometrów pupa Agnieszki domagała się zasypki, więc zrobiliśmy szybką operację i ruszyliśmy w kierunku drugiego, jeszcze wyższego pasma gór. Jechaliśmy przez bardzo malownicze wioski, cały czas po płaskim zbliżając się do ściany gór (1600 m n.p.m.). Niestety wszystkie sklepy były zamknięte z powodu święta i nie mogliśmy kupić nic na obiad. Wreszcie znaleźliśmy jeden otwarty, lecz bardzo słabo zaopatrzony sklepik. Nic oprócz pomarańczy, ciastek i piwa nie nadawało się do spożycia, więc zadowoliliśmy się tym co było. Do schroniska, w którym planowaliśmy nocleg zostało 30 km – wszystko pod górę. Przemieszczaliśmy się w dość mozolnym tempie, asfalt z czasem zmienił się w szuter, ale potem z powrotem było asfaltowo. W miejscu pierwszego schroniska na mapie niestety wszystko było zamknięte. Do kolejnego zostało 3,5 km – oczywiście pod górę. Co się okazało? Również i to było zamknięte na cztery spusty! Po przejechaniu 100 km taki obrót sprawy nie wywołał u nas uśmiechów… Człowiek tyle jedzie, na mapie zaznaczone miejsce do spania, a tu taki zawód! Na szczęście jedna okiennica dała się otworzyć, z oknem poradziliśmy sobie za pomocą śledzia od namiotu i mieliśmy gdzie spać. Włożyliśmy wszystkie rowery i bagaże do środka, zamknęliśmy okno i nikt nie mógł nawet się spodziewać, że ktoś nocuje wewnątrz. Nie było światła, ale w środku był znicz. Zjedliśmy zapasy zakupione w dolinie, porozmawialiśmy trochę i po 22 zasnęliśmy jak dzieci. To był jak do tej pory najcięższy etap!

DZIEŃ 9 Przełęcz Alan – Baška

Budziki zerwały nas z łóżek o 6. Specjalnie wstaliśmy tak wcześnie, żeby niezauważalnie opuścić nasze nielegalne miejsce noclegu. Cichutko przez okno wypakowaliśmy cały sprzęt i przed 8 byliśmy już na przełęczy Alan – w najwyższym punkcie naszej wyprawy (1414 m n.p.m.). Stąd czekał nas już tylko zjazd, zjazd, zjazd – 22 km w dół, aż do morza! Początkowo po kamieniach – szło dość ciężko, a potem droga zrobiła się asfaltowa i można było się trochę rozpędzić. Widoki zapierały dech w piersiach! Archipelag wysp wyglądał ze zbocza góry niewiarygodnie. Paradoksalnie Agnieszka, która jechała najwolniej miała wypadek. Przestraszyła się furgonetki na jednym z zakrętów, odruchowo nacisnęła na hamulce i opony poślizgnęły się na żwirze. Na szczęście skończyło się tylko na bolesnym obtarciu łokcia i morzu łez. Przemyliśmy ranę i powoli zjechaliśmy do portu w Jablancu – bardzo malowniczej rybackiej wiosce. Temperatura zmieniła się nie do poznania! Nagle z 3 warstw ciepłych ubrań zostały tylko przewiewne koszulki. Zjedliśmy śniadanie i przeprawiliśmy się promem na wyspę Rab (cena: 12 kun, czas: 15 min). Tam zatrzymaliśmy się w stolicy wyspy na pierwszą kąpiel. Wspaniale było zanurzyć się w chłodnym Adriatyku! A, że nic tak dobrze nie poprawi humoru jak zimne piwko w upalny dzień, zdegustowaliśmy po kuflu Karlovacko i ruszyliśmy do Lopar, aby przedostać się na wyspę Krk. Załapaliśmy się na prom o 15 i po 45 minutach byliśmy w Bašce (bilety po 8 €). Miasteczko urzekało małymi budynkami przylepionymi do wzgórz i rozciągającymi się do samej plaży. Wieczorem, po obiedzie poszliśmy na plażę zjeść arbuza i napić się wina. Było bardzo przyjemnie, ciepło, mimo że nawet troszkę pokropiło. Spaliśmy na kempingu niedaleko plaży – niestety był dość drogi (ponad 10 €), ale nikt nie narzekał – w końcu byliśmy wreszcie nad morzem!

DZIEŃ 10 Baška – Glavotok

Obudziliśmy się przed 8. Niektórzy zostali w namiotach, a my z Agnieszką poszliśmy na plażę. W promieniach porannego słońca wyspa wyglądała przecudownie! Delikatne światło padało na skały wynurzające się z wody i parasole, które mieniły się złocisto-miodowy kolor. Niestety trzeba było się zbierać. Szło nam to dość leniwie. Wreszcie o 11 udało nam się wyruszyć. Upał nie pomagał w jeździe. W dodatku Krk jest bardzo górzystą wyspą i wyjątkowo ciężko się jechało. Po 19 km dojechaliśmy do stolicy wyspy – miasta Krk. Zjedliśmy wspaniałą pizzę z porządnego pieca opalanego drewnem i postanowiliśmy zmienić nieco plany na pozostałą część naszej wyprawy. Ze względu na to, że nie ma połączenia promowego z południa wyspy Cres na Istrię (na mapie jest) stwierdziliśmy, że nie będziemy już jechać w kierunku Istrii. Wiktor z Jaśkiem mieli pojechać do Cerkno po samochody, a my zdecydowaliśmy się zostać na wyspie i nie robić już dużych dystansów tylko więcej poplażować. Plan wszystkim się spodobał. Obejrzeliśmy trochę ciekawych miejsc w mieście (kościół z kopułami w kształcie cebuli, stare miasto i port) i udaliśmy się na kemping w Krku. Wydał nam się zbyt duży i przepełniony turystami. Po obejrzeniu folderu o kempingach na wyspie, ciekawym miejscem wydał nam się Glavotok. Jest to mała rybacka wioska na zachodzie Krku. Niestety na papierze kemping prezentował się znacznie lepiej niż w rzeczywistości, ale za to plaża z białymi skałkami była bardzo atrakcyjna. Jedynym minusem był widok na Rijekę, a właściwie dymiące kominy w tym mieście… Na obiad poszliśmy do restauracji niedaleko klasztoru Franciszkanów. Wieczorem zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie z napisem „Chorwacja 2006” i położyliśmy się spać.

DZIEŃ 11 Glavotok – Malinska – Glavotok

Był to dzień odpoczynku. Postanowiliśmy nie przemieszczać się z bagażem, tylko zrobić wycieczkę „na pusto” do jakiegoś atrakcyjnego miejsca. Wybór padł na Malinską. Wstaliśmy późno, wykąpaliśmy się w morzu w Glavotoku i dopiero po 13 ruszyliśmy do Malinskiej. Wybór okazał się trafny, bo w Malinskiej impreza na plaży była prima sort! Skakaliśmy salta z trampoliny, ślizgaliśmy się na zjeżdżalni, zespół grał muzykę na żywo – wspaniała zabawa! Pod wieczór odkryliśmy statek zacumowany w porcie i skakaliśmy do wody z pokładu (około 4 m wysokości) – bardzo fajne uczucie. Wróciliśmy na kemping po ciemku, wypiliśmy piwo nad morzem i poszliśmy do namiotów. To był wspaniały dzień!

DZIEŃ 12 Glavotok – Omisalj

O 6:30 opuścili nas Wiktor z Jaśkiem, którzy pojechali do Rijeki na pociąg do Słowenii. My nie spieszyliśmy się specjalnie i po 9 poszliśmy nad morze. W drogę ruszyliśmy dopiero o 13. Po półtorej godziny dotarliśmy do miejscowości Njivice, gdzie złapał nas deszcz. Korzystając z okazji schroniliśmy się w restauracji i zjedliśmy spaghetti oraz pizzę. Kelner pomylił się na swoją niekorzyść, a za naszą uczciwość postawił nam lody. Około 18 dojechaliśmy na kemping koło Omisalj. Wyspa w tej okolicy jest wyjątkowo obrzydliwa. Samo miasto leżące na klifie ze swoją piękną starówką jest bardzo atrakcyjne, ale widok na tankowiec i budynki związane z przemysłem naftowym zniechęca do urlopu w tym rejonie Krku. Kemping znajdował się po drugiej stronie półwyspu, ale niestety i tam panorama dymiącej Rijeki nie zachwyca… 10 € za nocleg w tak mało atrakcyjnym miejscu to przesada! Na obiad poszliśmy do Omisalj (3 km wzdłuż drogi). Wracając trochę zabłądziliśmy i przedzieraliśmy się przez jakąś żwirownię, ale udało się dotrzeć na miejsce noclegu.

DZIEŃ 13 Omisalj – Kraljevica

Ostatniego dnia nie mieliśmy zaplanowanego dużego dystansu. O 9 umówiliśmy się z chłopakami, którzy jechali z Cerkna samochodami w Kraljevicy, więc naszym zadaniem było przeprawić się tylko przez Krčki Most. Zgodnie z planem wszystko się udało i nasza rowerowa wyprawa dobiegła końca… Zapakowaliśmy się do aut i ruszyliśmy w drogę do domu. Nocowaliśmy w Mikulovie. Nigdy bym nie przypuszczał, że to takie piękne miasto. Kojarzyło mi się wyłącznie ze strefą bezcłową. A starówka tego granicznego miasteczka jest urzekająca.

MAPA I STATYSTYKA

Kolor czerwony: rower, kolor czarny: pociąg, kolor niebieski: prom.

DZIEŃ TRASA PAŃSTWA DYSTANS [km] AVS [km/h] CZAS [hh:mm:ss] MAX [km/h]
1 Cerkno – Ptuj Słowenia 83,17 17,67 05:04:14 49
2 Ptuj – Lenti SłoweniaWęgry 85,37 19,00 04:29:34 51
3 Lenti – Keszthely Węgry 84,29 18,02 04:40:36 49
4 Keszthely – Csurgo Węgry 89,37 19,32 04:37:31 54
5 Csurgo – Karlovac WęgryChorwacja 51,04 18,42 02:46:15 36
6 Karlovac – Grabovac Chorwacja 84,33 15,96 05:16:53 53
7 Grabovac – Korenica Chorwacja 31,06 14,33 02:09:59 43
8 Korenica – Przełęcz Alan Chorwacja 96,26 13,33 07:13:09 53
9 Przełęcz Alan – Baška Chorwacja 59,23 16,36 03:37:07 56
10 Baška – Glavotok Chorwacja 40,00 12,94 03:05:23 64
11 Glavotok – Malinska – Glavotok Chorwacja 38,50 14,21 02:42:30 50
12 Glavotok – Omisalj Chorwacja 39,54 12,87 03:04:21 63
13 Omisalj – Kraijevica Chorwacja 5,34 12,73 00:25:12 31
SUMA Cerkno – Kraijevica SłoweniaWęgryChorwacja 788 (61/dzień) 16,00 49:12:44 64