Kühtai nie jest przełęczą znaną tak dobrze, jak choćby Passo Pordoi czy Passo Giau. Wielkie toury się tutaj nie zapuszczają, ale już kolarze startujący w Ötztaler Radmarathonie co roku muszą zmierzyć się z wspinaczką do tej stacji narciarskiej, położonej na wysokości 2020 m n.p.m.

To nie jest wdzięczny podjazd. Oprócz dużego nachylenia, które na długich odcinkach przekracza 13%, najbardziej doskwiera brak serpentyn. Każdy, kto jeździ po górach wie, że liczne zakręty znacznie ułatwiają pokonywanie drogi na szczyt. Po pierwsze – jest ciekawie, bo zastanawiamy się co będzie za kolejnym wirażem. Po drugie – każdy łuk stanowi krótkie wypłaszczenie, na którym można przyspieszyć. Po trzecie – nic tak nie deprymuje, jak widok kilometrowej, prostej, stromej szosy. A na Kühtai prawie cały czas jedzie się w jednym kierunku.

Podjazd rozpoczynamy tuż koło Innsbrucka, nad rzeką Inn. Początkowo jedziemy kawałek po płaskim, jest więc czas na rozgrzanie nóg. Pierwsze wzniesienia pojawiają się za Kematen. Kilkaset metrów w pionie pokonuje się dość łatwo, bowiem nachylenie nie jest zabójcze (oprócz jednego fragmentu 13-procentowego za Ranngen). Potem jedziemy kawałek trawersem i możemy napawać się pięknymi widokami na góry po przeciwnej stronie rzeki oraz na wioski w dolinie. Po krótkim zjeździe wspinamy się ostro na drugi wierzchołek, będący ostatnią przystawką przed daniem głównym, które zaserwowane zostanie za kilkanaście minut. Polecam jazdę skrótem do Kammerland. Jeszcze kawałek zjazdu i od Sellrain czeka nas już tylko wspinaczka na przełęcz Kühtai.

Początkowo nachylenie nie zrobi wrażenia nawet na kolarzach z nizin. Można przyjemnie kręcić z wysoką kadencją. Schody zaczynają się w Gries. Jeśli nie jedziesz po KOMa, warto zatrzymać się tu na chwilę i uzupełnić zapas w bidonach. To ostatnie miejsce przed szczytem z ujęciem wody pitnej. Wzdłuż całego podjazdu płynie co prawda strumień, ale lokalesi ostrzegają przed „dodatkami” od krów, które przyglądają się z boku szosy.

Teraz czeka największe wyzwanie. Tuż za miasteczkiem robi się naprawdę stromo. 13-15% to najmniejszy wymiar kary na tym odcinku. Momentami trzeba zmierzyć się z niemal 20-procentową sztajchą. I nie trwa to chwili. Kilka kilometrów przepychania na pewno solidnie rozgrzeje uda i płuca. Na szczęście ulgę przynosi mniej nachylony odcinek w okolicach Sankt Sigmunt. Mamy tu widok na ładny kościółek po prawej stronie pod który można podjechać.

Kolejna stroma sekcja jest już nieco łatwiejsza, chociaż wciąż musimy stawić czoła ponad 10-procentowemu nachyleniu. Na poboczu obserwujemy coraz więcej krów. Pojawiają się wreszcie te typowo alpejskie – o szarym umaszczeniu. Zwierzęta mają w zwyczaju przechadzać się również po drodze, więc nie zdziwcie się, jeśli stado bydła zafunduje wam przymusowy postój.

Docieramy do kolejnego wypłaszczenia, z którego widać dwa tunele otwierające drogę do przełęczy. Teraz już naprawdę czuć, że jesteśmy w wysokich górach. Perspektywa rychłego dotarcia na szczyt dodaje sił, a przejazd przez galerie pozwala na chwilę odpocząć od upału lub padającego deszczu.

Do celu już tylko około 200 m przewyższenia. To już bułka z masłem. Teren się wypłaszcza, a z każdym pokonanym metrem czuć, że zbliżamy się do finiszu. Zaczynamy dostrzegać wyciągi stacji narciarskiej i w końcu, po pokonaniu 1620 metrów w pionie, osiągamy tablicę z napisem Kühtai 2020 m n.p.m.

Nagrodą za dzielną walkę jest bardzo przyjemny zjazd do Ötz, skąd można atakować kolejny wystrzałowy podjazd – Timmelsjoch, ale o nim już w innym odcinku.

Profil Kühtai