„560 A, zdecyduj się, na którą stronę upadniesz – na prawo czy lewo?”. 560 A to mój numer startowy. Pytanie, zadane przez jadącego obok zawodnika, pada na podjeździe na Monte Grappa. Temperatura 34°C, nachylenie 18%, a ja, bujając się na moim rowerze, próbuję złapać rytm, wycieńczony poprzednimi 120 kilometrami na pełnym gazie. Jest 4. etap Transalpu.

No tak… znowu mi się zachciało. Zamiast plażować, kite’ować czy surfować ponownie zaciągnęło mnie latem w góry. I znowu na wyścig rowerowy.

Transalp to chyba najtrudniejsza w Europie amatorska etapówka na rowerze szosowym. 7 dni, 7 morderczych etapów, 810 km i 20000 m przewyższeń. Transalp to współdzielenie samotności albo samotność we dwoje. Jak kto woli. Do wyścigu startuje się parami i liczy się czas tego drugiego. Warto więc jechać razem, wspierając się. 750 par. Start w Mittenwald nieopodal Garmisch. Meta w Arco nad Gardą.

Całą zimę i wiosnę podporządkowuję temu celowi. Nie zliczę litrów wylanego potu i godzin spędzonych na trenażerze. Od kwietnia każdy dzień spędzam na treningu. W domu jestem już tylko po to, aby się szybko przespać i trochę najeść. Dwa tygodnie w Hiszpanii na przełomie kwietnia i maja mają mnie zbliżyć do oczekiwanej formy. I zbliżają. Trening jest profesjonalny, trener kompetentny. Do tego po raz pierwszy mam okazję poznać prawdziwą Hiszpanię – mieszkam nad morzem, trenuję w górach. Benicàssim – raj dla kolarzy. Do tego pusto na drogach i przepiękne widoki. Po powrocie do kraju kontynuuję treningi wspierany online przez profesjonalnego trenera. Równolegle przebiega akcja logistyczna – wynajęcie kampera, rezerwacja kempingów, dogadanie się z serwisantem i masażystą. Taki wyścig to całkiem poważna logistyka. Wszystko musi być perfekcyjnie dopięte, inaczej może się skończyć awarią.

24 czerwca Mittenwald. Jesteśmy w komplecie. Ja – 560 A, Kozioł – 560B – mój partner. Mokry, kiedyś polska kadra kolarska, olimpijczyk – nasz trener, psycholog, mechanik i kierowca. Nieoceniony we wsparciu mentalnym Sławek – doktor i masażysta.

25 czerwca Mittenwald. Odbieramy pakiety startowe. Każdy po wielkiej torbie z numerem startowym. W środku chip startowy, numery na koszulkę, numery na kask i mnóstwo gadżetów. Organizacja jest perfekcyjna, wszystko jasno i klarownie oznakowane. Jedziemy na małą przejażdżkę. Witek sprawdza rowery, Sławek przygotowuje nas do wyścigu, rozciągając i masując. Okleja bolesne miejsca taśmami.

26 czerwca Mittenwald. To się dzieje naprawdę! Pobudka o 5:30. Start jest dzisiaj o 8:00. W następne dni o 9:00. Tak już będzie codziennie przez 7 dni wyścigu. Jedziemy z kempingu na start. Cisza i chłód. Im bliżej linii startu, tym więcej kolarzy. Patrzymy i taksujemy ich wzrokiem. Tutaj już nie ma przypadku. Wszyscy wycieniowani, widać, że każdy ma tysiące kilometrów treningu w nogach.

Wszędzie pełno kibiców. Muzyka wprowadza nas w nastrój przedstartowy. Codziennie będzie ta sama. Pozostanie mi na zawsze w pamięci.

Adrenalina zaczyna robić swoje. Czujemy się ekstremalnie wkręceni. W milczeniu przybijamy sobie z Kozłem „piątkę”. Czy damy radę? Obaj bardzo tego chcemy!

Start w wąskich uliczkach miasteczka. Zgiełk, szum przerzutek, niemalże hałas. Byle się w tym tłumie nie przewrócić. Byle jakoś bezpiecznie dojechać do pierwszego podjazdu – tam się przerzedzi. Przerzedza się, a my wtapiamy się w szybki peleton i mkniemy przez Leutasch. Dużo słońca, ale chłodno – jest jeszcze wcześnie rano. Na szczęście z każdą chwilą się ociepla. Docieramy do zjazdu na Telfs. Po drodze mijamy pierwsze kraksy, widzimy pierwsze awarie. Zjazd jest szybki – przeważnie ponad 80 km/h. Paręnaście kilometrów po płaskim i tuż przed Innsbruckiem docieramy pod pierwszy poważny podjazd. Kühtai. Ja po jeździe w peletonie po płaskim dostaję solidnie w kość, a przecież to dopiero początek. Kozioł wyrywa pod górę. Z mozołem pokonuję 16-18% podjazdy. Spotykamy się na przełęczy. Stąd już szybko do Ötz. Lubię i znam ten zjazd. Tutaj się można nieźle rozpędzić. I rzeczywiście, prędkość często powyżej 90 km/h. Ötz, Ötztal, Sölden, meta. Brzmi prosto i przejrzyście. Ale nie jest aż tak łatwo. Ostatnie 30 kilometrów pierwszego etapu na zawsze pozostanie mi w pamięci. Gdzieś po drodze siadają mi na koło dwaj Francuzi. Wiozą się i nie chcą dawać zmian. Wściekły zrywam ich i niesiony tą wścieklizną docieram na metę w Sölden.

Na mecie Mokry i Sławek. Przejeżdżamy na kemping. Kamper ustawiony, stół do masażu też. Jemy, regenerujemy się, robimy pierwsze pranie. Niby cacy, ale chmury na niebie niczego dobrego nie wróżą.

Etap w przepięknych Dolomitach

Etap w przepięknych Dolomitach

Deszcz. Czy w Sölden zawsze musi być deszcz? No, nie zawsze, ale teraz jest. Właśnie zaczęło lać i tak już aż do rana. Start do drugiego etapu odbywa się w ulewnym deszczu przy temperaturze około 10°C. Ruszamy trochę osowiali i zdeprymowani tą pogodą. Mijamy Obergurgl. Im wyżej, tym zimniej. Na Timmelsjoch (2509 m n.p.m.) temperatura wynosi 4°C. Ale z każdym przejechanym metrem jesteśmy bliżej Włoch. Tam już z pewnością będzie ciepło i słonecznie. Słonecznie nie jest, ale trochę cieplej – tak. W Brixen, na mecie, już tylko przelotne burze. Wieczór ciepły i słoneczny. Que bella Italia…

Z każdym dniem wkręcamy się w rytm wyścigu. 5:30 – pobudka, gimnastyka, toaleta poranna, śniadanie. 9:00 – start. Między 14:00 a 15:00 – meta. Później masaż, serwis rowerów, kolacja. Rygor jak w wojsku.

Ale wszystko jest jakieś przewidywalne i coraz prostsze do ogarnięcia. Mokry mówi, że dzień na wyścigach to jak niedziela – wolny od trosk codziennych. I coś w tym jest. Nic nas nie dekoncentruje, nie obchodzą żadne problemy. Wszystko składa się w harmonijną, płynną całość.

Sölden, Obergurgl, Brixen, St. Vigil, Kronplatz, Falcade, San Martino, Crespano del Grappa, Marilleva, Trento, Monte Bondone, Arco – te nazwy mówią wiele każdemu narciarzowi… Przełęcze i ścieżki, o których bym nie pomyślał. Widoki, których podczas jazdy autem nikt by nie zauważył. To wszystko mijamy po drodze. Wszędzie perfekcyjna organizacja i entuzjazm mieszkańców. Aż chce się chcieć!

Wszystko toczy się tak szybko, że zdziwieni wjeżdżamy na metę ostatniego etapu w Arco. Satysfakcja jest niewiarygodna. W milczeniu przybijamy sobie „piątkę”. Daliśmy radę. Trud miesięcy treningów, wyrzeczeń, jazd w każdej pogodzie zostaje nagrodzony. Odbieramy medale i koszulki finishera. Spoglądamy na końcowe wyniki – chyba nie ma awarii…

Dzień po zawodach budzimy się na kempingu w Arco o, a jakże, 5:30. Nikt nic nie mówi, o nic nie pyta – wsiadamy wszyscy na rowery i jedziemy 25 km do pobliskiego Malcesine na małą kawkę nad jeziorem…

Mojej Mamie – Marek

Transalp w liczbach

Etap 1: Mittenwald – Sölden (115,2 km/2467 m)
Etap 2: Sölden – Brixen (123,9 km/998 m)
Etap 3: Brixen – St. Vigil (85,1 km/2939 m)
Etap 4: St. Vigil – Falcade (107,1 km/ 2561 m)
Etap 5: Falcade – Crespano del Grappa (128,7 km/3047 m)
Etap 6: Crespano del Grappa – Trento (146,4 km/2740 m)
Etap 7: Trento – Arco (101,9 km/2125 m)
Suma: 808,3 km/18877 m przewyższenia

MaPa Velo Team trasę Transalpu pokonał w czasie: 34 godzin, 28 minut i 10,9 sekundy. W kategorii Grand Masters Marek Rawicki i Paweł Jędrzejewski zajęli 41. miejsce (283. w generalce) ze stratą 7 godzin, 58 minut i 35 sekund do zwycięzców.

Artykuł pochodzi z Magazynu NTN Snow & More nr 15 rok 2012.