Tour de Pologne Amatorów to impreza nawiązująca do L’Etape du Tour – czyli szansa na pokonanie jednego z etapów wyścigu kolarskiego. Różnica jest jednak zasadnicza. O ile fragment Tour de France to wyzwanie dla naprawdę solidnie przygotowanych zawodników, to naszą krótką pętlę w Tatrach jest w stanie pokonać prawie każdy.

TROCHĘ HISTORII

Wyścig dla amatorów rozgrywany jest od 2010 roku i za każdym razem przyciąga na start ogromne rzesze miłośników kolarstwa szosowego (chociaż zdarzają się też startujący na MTB i crossach). W pierwszej edycji, w której miałem przyjemność uczestniczyć, trasa wiodła z Nowego Targu do Bukowiny Tatrzańskiej. Później modyfikowano jej przebieg, a od 2013 roku śmiałkowie pokonują tę samą rundę ze startem spod Terma Bukovina Hotel Spa i metą na rondzie w Bukowinie Tatrzańskiej. To rozwiązanie mało innowacyjne, za to można porównać swój rezultat z latami ubiegłymi, więc pewnie ma zarówno zwolenników i przeciwników.

Trasa wyścigu TdPA

Trasa wyścigu TdPA

Na pewno stosunek wpisowego do długości trasy (120 zł/31 km) jest znacznie mniej korzystny niż w innych wyścigach szosowych, ale dystans jak dla mnie jest bardzo dobry, a w pakiecie startowym jest wejście do term, z którego skorzystała moja żona z dzieckiem. Nie mam porównania z innymi imprezami odnośnie organizacji, więc nie będę się wypowiadał, czy cena jest wygórowana. To jedyny wyścig szosowy w którym startuję i jak dla mnie możliwość przejechania z mnóstwem innych kolarzy po tej klasycznej trasie, przy wsparciu setek kibiców jest warta wydania tych pieniędzy.

Po inauguracyjnym wyścigu w 2010 roku pojawiłem się tu jeszcze rok temu i teraz. Największe zmiany, jakie rzuciły mi się w oczy, to znaczny wzrost liczby startujących oraz poziomu. Taki wyścig masowy, o umiarkowanym stopniu trudności, zawsze niesie ze sobą ryzyko trafienia na niedoświadczonych zawodników. O ile na podjazdach jest to mało groźne, to już na zjazdach trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś jadący obok nas był kiedykolwiek na rowerze w górach… Podczas pierwszego zjazdu w 2010 roku na płocie przy zakręcie wylądowało kilka osób. Lejąca się krew i połamane karbonowe ramy nie były przyjemnym widokiem. Na szczęście w zeszłorocznym i tegorocznym starcie oprócz kilku przycierek nie widziałem poważnych wypadków, chociaż przy takiej masie ludzi na pewno były.

Oczekiwanie na start

Oczekiwanie na start

WYŚCIG

Jakoś tak się składa, że w tym sezonie wszystkim wyjazdom szosowym towarzyszy niemiłosierny upał. Nie inaczej jest w piątek 7 sierpnia – w dzień wyścigu amatorów. Na starcie pojawiamy się w okrojonym stanie – w stosunku do zeszłego roku brakuje „Drzymera”, który jako więzień korporacji nie dostał urlopu i dołączyć ma do nas wieczorem. Jest za to mój szwagier „Belo”, mający na tegorocznym koncie ukończony wyścig Granfondo Stelvio Santini, oraz specjalizujący się w jeździe na czas „Tiger”. Brakuje nam niestety czwartej osoby do drużyny, więc nie będziemy klasyfikowani w tej kategorii. Po załatwieniu formalności ustawiamy się w sektorach – „Tiger”, jak Krzyżacy przed Bitwą pod Grunwaldem, poci się w promieniach słońca blisko linii startu. My stajemy nieco dalej, za to w cieniu pobliskich drzew.

Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania zaczynamy jechać spokojnym tempem pod górę, w stronę ronda. To start honorowy – można rozruszać nogi przed właściwym ściganiem. Organizatorzy puszczają kolejne grupy zawodników na trasę co kilka minut, aby nie dopuścić do zbyt dużego ścisku. Z ronda jeszcze musimy zjechać kilka kilometrów do Poronina, gdzie następuje start ostry.

Tuż po przekroczeniu linii definiującej początek rundy, skręcamy w prawo na „zakopiankę”, kawałek jedziemy po płaskim i po wirażu w lewo zaczyna się pierwszy podjazd. To słynna droga do Zębu – najwyżej położonej miejscowości w Polsce (1013 m n.p.m.). Rozpoczynam wspinaczkę razem z „Belem”. Wyprzedzam go, co wydaje mi się dziwne. Za chwilę znów jedziemy obok siebie – problemem okazał się łańcuch, który spadł. Mniej więcej w połowie podjazdu puszczam koło szwagra, bo nie chcę się wypompować na pierwszym wzniesieniu. Jednak do samego Zębu nie tracę z nim kontaktu wzrokowego. Po drodze mijam naprawdę sporo osób, które odpoczywają w cieniu na poboczu lub prowadzą rower. Mieszanka upału i zbyt mocnego tempa zbiera żniwa. Po dotarciu na szczyt skręcam w prawo. Kawałek płaskiej szosy pozwala złapać oddech. Ale jeszcze trzeba pokonać małą górkę, by odpocząć na zjeździe z Sierockiego. Bardzo lubię ten odcinek. Zjazd ma niezłą nawierzchnię, ale droga jest bardzo wąska. Są tam dwa newralgiczne punkty – zakręt o 90° w Kapłonach oraz niesamowicie stromy fragment z łukiem w prawo tuż przed „zakopianką”. O ile na podjeździe nie urwałbym już wiele czasu, to na zjeździe jechałbym trochę szybciej. Nie ryzykuję jednak wyprzedzania zbyt wielu rywali, jest dość gęsto, więc muszę używać sporo hamulców. Pierwsza część wyścigu za mną.

Kawałek płaskiego jest idealnym momentem, żeby się napić i wciągnąć żel. Przede mną gwóźdź programu, czyli słynny, ponad 20-procentowy podjazd do Gliczarowa Górnego. Zaczyna się niewinnie – kilka kilometrów o umiarkowanym nachyleniu, kawałek nawet przez las, więc na chwilę słońce przestaje prażyć. I w końcu się odsłania. Lubię ten moment, gdy po skręcie w lewo, ukazuje się niesamowity obraz. Stroma ściana i na niej rój utworzony z zawodników prowadzących rowery. Szkoda tylko, że nie idą gęsiego, a parami. Przez to dla jadących zostaje bardzo wąski pasek i każde potknięcie rywala z przodu może zakończyć się wymuszoną kapitulacją. Mam szczęście, bowiem nikt przede mną nie kładzie się na asfalcie i ciężko przepychając korbami docieram na szczyt. Po drodze zauważam jeszcze Anię Berezik, która motywuje mnie do jazdy i namawia do pogoni za „Belem”. W strefie bufetu chwytam butelkę wody. Część wypijam, a pozostałością polewam głowę, żeby chociaż na chwilę się schłodzić.

Droga przez mękę

Droga przez mękę

Jest już naprawdę blisko do mety, ale trzeba utrzymać koncentrację. Mijam miejsce, gdzie dwa lata temu na łuku „Drzymer” pościerał się jak parmezan. Zjazd do ronda na drodze z Białki do Bukowiny Tatrzańskiej jest gorszy od poprzedniego, ze względu na mizerny stan nawierzchni. Nie brakuje dziur w drodze oraz luźno walających się kamieni i żwiru. To zawsze zwiększa ryzyko niekontrolowanych uślizgów. Sprawnie docieram jednak do początku ostatniego podjazdu.

Po bardzo wymagającej wspinaczce do Gliczarowa, ten wydaje się spacerkiem. Pozory jednak mylą, bowiem nie brakuje tu kilku sztywnych odcinków. Pokonuję najbardziej stromą część, a na jej końcu dostrzegam moją żonę Agnieszkę i córeczkę Hanię, która jeszcze nie wie za bardzo czemu tu tak dużo kolarzy, ale macha do taty. Do mety zaledwie 2 km. Jest już łatwiej – świadomość rychłego dotarcia na „kreskę” zawsze pobudza. Dzieje się za to rzecz niesłychana – moją lewą łydkę zaczynają szarpać skurcze. Nie jest to jeszcze moment, gdy wyje się z bólu, ale wyraźne symptomy nadchodzącej katastrofy są bardzo dobrze odczuwalne. Żeby tylko wytrzymać. Mocniej depczę prawą nogą, wyprzedzam na płaskim jeszcze kilku zawodników. Mijam bramę ze znakiem 1 km do mety. Słyszę głos „Tigera”, który czeka na nas przy trasie:

Masz „Bela” minutę przed sobą. Dawaj!

Dostrzegam też Martę i Pawła – znajomych, którzy przyszli obejrzeć wyścig i pokibicować. Miło. Ostatnie metry i jest – upragniony koniec! Odbieram medal za udział w wyścigu i sprawdzam czas. 1:20:56 – czyli poprawiłem się o 11 sekund w stosunku do poprzedniego roku. Biorąc pod uwagę upał na trasie, jestem zadowolony z rezultatu. Góralem z moją masą nie będę, ale satysfakcja z pokonania pętli Tour de Pologne jest duża. Mój szwagier jest ode mnie szybszy o półtorej minuty, a nasz as „Tiger” zajmuje fantastyczne 40. miejsce, z rezultatem 1:03:31.

Ostatnie metry przed metą

Ostatnie metry przed metą

Zadowolenie po minięciu "kreski"

Zadowolenie po minięciu „kreski”

Po wyścigu spotykamy się wszyscy razem przed termami, gdzie wymieniamy się wrażeniami z trasy oraz pożywiamy makaronem z brokułami. Jest też darmowy radler dla uczestników, więc nie odmawiamy ugaszenia nim pragnienia. Czas zbierać się do domu i szykować na kibicowanie najlepszym kolarzom, którzy dziś pokonają tę pętlę aż czterokrotnie. Jak ja lubię ten dzień!

Posiłek regeneracyjny

Posiłek regeneracyjny

Poniżej znajduje się trasa wyścigu oraz dane mojego przejazdu.