Rzecz będzie o tegorocznym wyścigu Tour de Pologne, oraz etapie przygotowanym dla amatorów. Pewnie większość kibiców kolarstwa już dawno zapomniała o tym wydarzeniu. Ciężko się dziwić – Czesław Lang miał w tym sezonie wyjątkowo pod górkę. Dlaczego?

Tour de Pologne jest jaki jest. Wiele osób narzeka, że trasa nieciekawa, że „tour de balon”. Niczego lepszego w Polsce jednak nie ma – pojawiają się u nas gwiazdy światowego formatu, co prawda raczej w celach treningowych, ale zawsze fajnie jest zobaczyć kogoś z pierwszych stron La Gazetta dello Sport, niż anonimowych zawodników. Bardzo lubię też etap dla amatorów, organizowany od kilku lat przy okazji wyścigu głównego. Stosunek do tego wydarzenia też jest mieszany w środowisku kolarskim. Dla mnie to okazja, by raz w roku wybrać się na szosę w Tatry. Start jest super, ale to przede wszystkim pretekst, by przez dzień lub dwa mierzyć się z przełęczami w okolicach Zakopanego.

W tym roku cały Tour de Pologne stał na głowie. Nie wiem, czy komuś chciało się przeanalizować dlaczego tak się stało. Ja się nad tym trochę zastanawiałem i moim zdaniem nie zagrało kilka rzeczy:

1. Fatalny termin

Zmiana terminu z września na sierpień kilka lat temu była strzałem w dziesiątkę. Skończyły się problemy z mrozem na podhalańskich etapach, nie było też kolizji z ważniejszymi wydarzeniami w kalendarzu UCI. Rok olimpijski rządzi się jednak swoimi prawami i konieczne było rozegranie TdP w połowie lipca. Choćby Czesław Lang prężył się i wymyślał nie wiadomo co, to z największym wyścigiem świata nie miał szans. Po prostu każdy, kto wytapia łydę na szosie, interesował się w tym czasie rywalizacją we Francji.

2. Etap w Warszawie we wtorek

To dopiero katastrofa. Kilka faktów dla czytelników spoza stolicy. Odbywa się u nas sporo imprez (nie tylko sportowych). Maratony, półmaratony, triathlony, wyścigi kolarskie, masy krytyczne, przejazdy rolkarzy, marsze, protesty górników, rolników, pielęgniarek, czy zwolenników legalnego dostępu do kodeiny. Każde zamknięcie ulic powoduje frustrację kierowców. Nie pomaga to w przekonywaniu ich do słuszności wpuszczania kolarzy do miasta. Kierowcy to jednak mało istotny kawałek tej układanki. Wtorkowy termin sprawił, że wzdłuż trasy stołecznej rundy kibiców było jak na lekarstwo. Warszawianie są zblazowani – dużo się u nas dzieje, więc mało komu chciało się gimnastykować i urywać z pracy, by obejrzeć wyścig. Pierwsze rundy oglądałem na ul. Karowej – było tak pusto, że nie mogłem uwierzyć. To wyjątkowo atrakcyjne miejsce, a w pamięci miałem obraz zeszłorocznych tłumów wzdłuż brukowanego podjazdu. Nieco lepiej było w rejonie mety.

Deszczowa premia górska w Zębie

Deszczowa premia górska w Zębie

Daj kamienia!

Daj kamienia!

3. Pogoda

Chyba to właśnie potworna aura przesądziła o klęsce tegorocznego touru. Decydujące etapy rozgrywane były w najgorsze dni całych wakacji w Polsce. Morderczy etap do Zakopanego, przeprowadzony przy 10°C i padającym deszczu zakończył jakąkolwiek rywalizację dwa dni przed finałem w Krakowie. Przejechałem tego dnia 35 km w Tatrach i było całkiem fajnie. Ale na ponad 200 km w tych warunkach nie namówiłby mnie nikt. Tim Wellens pozamiatał, wygrywając z przewagą ponad 4 minut i zakończył wyścig. Już w piątek, podczas jego tryumfu, niewielu zawodnikom chciało się jechać. W Tour de Pologne wygrywasz wyścig urywając się na kilka sekund podczas królewskiego etapu. A tu nagle ktoś odjeżdża na kilka minut. Naprawdę wszyscy mieli już dość. W sobotę nie chciało się jechać absolutnie nikomu. Niby dyrektorzy ekip dogadali się z organizatorami na skrócony etap, ale zawodnicy wiedzieli swoje. Chyba ulewa była im na rękę, bo solidarnie zorganizowali protest, który w obliczu ekstremalnych warunków musiał zostać przyjęty ze zrozumieniem przez Czesława Langa. Jestem pewien, że gdyby nie kwota ponad 100000 zł do oddania amatorom, również i nasz L’Etape du Tour zostałby odwołany. Na anulowanie tego startu organizatorzy się nie zdecydowali i to właśnie kolarze bez licencji byli jedynymi, którzy ścigali się na podjazdach pod Ząb, Gliczarów Górny i Bukowinę. Przejmujące zimno, ściana deszczu, brązowe potoki niosące kamienie wielkości pięści przez trasę, kałuże na zjazdach – na walkę z takimi przeciwnościami skusiło się ponad 1000 śmiałków. Być może drugie tyle zrezygnowało rankiem, patrząc za okno. Ja się zdecydowałem na spiłowanie okładzin hamulcowych do zera, ale z mających obawy nie śmiałbym się śmiać. Czy żałuję? Absolutnie nie – wspomnienia na całe życie. Ale poza tym strzałem adrenaliny, weekend był po prostu do bani.

Za rok pewnie wszystko wróci do normy. I znowu kilka dni w Tatrach z Tour de Pologne będzie jednymi z fajniejszych w sezonie.