Wczoraj spędziłem najlepszy dzień rowerowy w tym sezonie. Kolejny raz utwierdziłem się w przekonaniu, że nawet najciekawsze zakątki Mazowsza nie dadzą takiej frajdy z jazdy, jak górskie serpentyny. I nie ważne, czy wolisz jeździć MTB, czy na szosie – góry to esencja kolarstwa – koniec i kropka. Ponieważ nadarzyła się okazja na jednodniowy wyjazd do Bielska, nie mogłem zmarnować tak wybornej szansy i postanowiłem, w ramach treningu przed lipcowymi Dolomitami, zaliczyć trzy przełęcze znajdujące się na prawdziwym klasyku – Pętli Beskidzkiej.
Pobudka kilka minut przed piątą rano. W Warszawie jest dość ciepło, jak na tę godzinę – termometr wskazuje 17 stopni powyżej zera. Wraz ze zbliżaniem się do Beskidów robi się coraz zimniej i pojawia się deszcz. Samochód parkuję na wlocie do Szczyrku, robię zakupy w Biedronce i w oczekiwaniu na koniec opadów, jem drugie śniadanie. Przed 11 deszcz daje za wygraną. Przebieram się w ciuchy rowerowe, zakładam ocieplacze na kolana (jest zaledwie +13°C), wyjmuję sprzęt z samochodu i ruszam mokrą szosą w stronę Buczkowic. Tam skręcam na południe i kieruję się na Węgierską Górkę. Pierwszy etap nie obfituje w długie podjazdy. Teren jest urozmaicony, więc rozgrzewam stawy kolanowe bez większego obciążenia. Niestety chmury cały czas wiszą nad górami i nie zanosi się na rozpogodzenie.
Kiedy dojeżdżam do Lipowej zaczyna padać deszcz. Teraz nie tylko dostaję w twarz wodą wyrzucaną do góry przez przednią oponę, ale moknę cały. Zakładam wiatrówkę i od razu robi mi się cieplej. Przez kilka minut kroplom wody towarzyszy również grad. Przejeżdżając przez kolejne miejscowości, wspomnieniami sięgam do 2005 roku, kiedy pokonywałem ten odcinek z Zastrzykiem w drodze nad Balaton, na naszej wspólnej wyprawie. Wtedy też lało! Za Milówką rozpoczyna się podjazd pod pierwszą przełęcz. Na szczęście deszczowe chmury powoli się poddają i pojawia się szansa na to, że wyschnę. Jedzie się bardzo przyjemnie. Upajam się cudownymi widokami. Jest cicho i spokojnie – żadnych samochodów, cała droga należy do mnie.
Chwila odpoczynku na pierwszym podjeździe
Robię krótki postój przy zjeździe na Zwardoń, uzupełniam zapas węglowodanów i ruszam dalej zdobyć pierwszą z trzech, czekających mnie dziś, przełęczy. Kilka kilometrów dalej kończy się asfalt i zaczyna kostka brukowa. Na szczęście nie muszę pokonywać aż 55 km po takiej nawierzchni (właśnie taki dystans czeka na kolarzy startujących w klasyku Paryż-Roubaix), ponieważ po dwustu metrach ponownie robi się gładko. Jeszcze kawałek i jestem na przełęczy w Koniakowie u stóp Ochodzity. Znajduje sie tam restauracja, jednak nie zamierzam z niej korzystać. Siadam na chwilę na kamiennych schodkach, podziwiam okolicę i uwieczniam na zdjęciu pasące się przy drodze owce.
Czas na zjazd. Dopinam koszulkę, bluzę i wiatrówkę pod samą szyję, wrzucam twarde przełożenie, chwytam barana za jego dolną część i mknę w kierunku Istebnej zostawiając za sobą królestwo koronek. Przyjemność ze zjazdu bardzo ogranicza śliski asfalt, który nie zdążył jeszcze wyschnąć po deszczu. Bardzo ostrożnie pokonuję więc zakręty, intensywnie (ale z wyczuciem) korzystając z hamulców. Uślizg opony mógłby skończyć się nieprzyjemnie. W myślach przypominam sobie upadek Gerbena Löwika, który wydarzył się kilka dni temu na piątym etapie Tour de Suisse:
Co prawda kolarz Omegi Pharma-Lotto miał awarię hamulców, jednak zawsze takie wydarzenie studzi ambicje bicia rekordów prędkości. Pierwszy raz tego dnia zauważam swój cień na poboczu. Pojawia się słońce! Nie marnując okazji, zatrzymuję się na chwilę i uwieczniam ten moment na fotografii.
Krótka chwila słonecznej pogody w sobotnie popołudnie
Bardzo szybko znajduję się na skrzyżowaniu prowadzącym do Istebnej, gdzie w styczniu trenowaliśmy slalom. Przypominam sobie drogę z Wisły, jaką pokonaliśmy w zimie, aby się tu dostać. Czeka mnie w miarę krótki, równomiernie nachylony podjazd pod Kubalonkę. Ten etap jest wyjątkowo urokliwy, ponieważ droga wiedzie przez gęsty las. Przed atakiem na wzniesienie zdejmuję wiatrówkę, aby bluza miała okazję trochę przeschnąć. Idzie mi całkiem sprawnie i zanim się orientuję, jestem już na górze. Na przełęczy zatrzymuję się na chwilę, ponownie zakładam cienką kurtkę, aby nie zmarznąć na zjeździe i zjadam energetycznego batona, aby dostarczyć do organizmu węglowodanów przed najtrudniejszym podjazdem na Przełęcz Salmopolską. Ale to za jakiś czas. Teraz rura na dół! Asfalt już wysechł, więc mogę wykorzystać atuty nowej, gładkiej jak stół, drogi wijącej się do Wisły.
Idealny asfalt pozwala na bezpieczny zjazd
Jazda serpentynami po takiej nawierzchni to bajka. Błyskawicznie znajduję się w centrum. Te tereny najlepiej znam z zimowych wyjazdów na zawody. Do ronda jest cały czas z górki. Przy stacji benzynowej skręcam w prawo na Szczyrk i tym samym rozpoczynam 14-kilometrowy podjazd. Początkowo jest bardzo łagodny, jedzie mi się płynnie i szybko. Robię postój u stóp skoczni imienia naszego Mistrza. Grupa turystów wjeżdża akurat wyciągiem krzesełkowym, aby zobaczyć jakie to uczucie stać na górze.
Skocznia imienia Adama Małysza w Wiśle-Malince | Zajazd Biały Krzyż na Przełęczy Salmopolskiej
Żegnam Wisłę-Malinkę – czas zdobyć najwyższą przełęcz zaplanowaną na dziś. Podjazd jest bardziej wymagający od poprzednich, ale przełożenie 34-25 okazuje się wystarczająco miękkie, aby równomiernie kręcić pod górę. W pewnym momencie dopada mnie lekki kryzys. Patrzę na ekran Garmina – na górę jeszcze 3 kilometry, a w nogach już ponad 1200 metrów przewyższenia. Sięgam po żel energetyczny i ten zastrzyk energii dodaje mi sił. W okamgnieniu docieram do tablicy „Witamy w Szczyrku”, a po kolejnych 350 metrach zdobywam Salmopol. Zakładam grubszą kurtkę i ruszam na dół. Teraz będzie już tylko z górki. Na Pośrednim (tzw. Patelni) spotykam się z Zygą, moim przyjacielem ze Szczyrku, który mieszka kawałek od drogi. Ucinamy sobie godzinną pogawędkę. Niestety musimy siedzieć na zewnątrz, ponieważ w okolicy nie ma żadnego baru. Trochę zmarznięty ruszam około 16 w kierunku samochodu. Mam przed sobą prawie 10 kilometrów zjazdu, także błyskawicznie tracę wysokość. Nawet nie zauważam mijanych po drodze miejsc. Śmigam koło Skrzycznego, przejeżdżam przez centrum i obok kina. Docieram do samochodu. Pętla zaliczona, przełęcze zdobyte. Szkoda, że to już koniec – przygoda była przednia!
Można jednego dnia przejechać 750 kilometrów samochodem i zaliczyć wspaniałą wycieczkę rowerową? Można. A czy warto? Warto. 85 kilometrów zrobione po górach, to jak 170 na płaskim Mazowszu – przecież gol strzelony na wyjeździe liczy się podwójnie!
Statystyka:
TRIP: 83,5 km ● TIME: 3:49 ● AVS: 21,9 km/h ● MAX: 62 km/h ● PRZEWYŻSZENIE: 1547 m
ŚREDNIA KADENCJA: 70 obr./min ● ŚREDNI PULS: 131 ud./min ● MAKSYMALNY PULS: 165 ud./min
Mapa: