Po zeszłorocznej przygodzie w Górach Świętokrzyskich Belo, rozentuzjazmowany pierwszym zdobytym szczytem na szosówce, snuł ciekawe pomysły na kolejny sezon:
Plan jest taki: ty jako świetny nawigator opracowujesz wycieczkę sobota+niedziela lub sama sobota – zaliczamy kilka podjazdów i zjazdów w jeden dzień. Tak, aby były blisko siebie. Ograniczyłem listę ciekawych do 67 pozycji, więc jest dużo do wyboru.
Jak to zwykle bywa – lato minęło, a do liczenia dni spędzonych w górach nie trzeba nawet połowy palców jednej ręki… Ale czy Ania z Zielonego Wzgórza nie poszukałaby pozytywów nawet w tej opłakanej sytuacji? Pojechaliśmy dopiero raz, ale co to był za weekend! Zaryzykuję tezę, że dwa letnie dni w Zakopanem spędzone z Belem i Drzymerem były najlepszymi od tych na przełomie lutego i marca, gdy ścigaliśmy się o Puchar X-lecia AZS Winter Cup. Pod koniec lipca udało nam się pojechać w niezniszczalnym składzie w Tatry. Początkowo planowaliśmy, że rozpoczniemy od Beskidów, ale zbliżający się Tour de Pologne zmotywował nas do sprawdzenia tras przygotowanych przez Czesława Langa dla czołowych kolarzy Pro Touru. W piątek 26 lipca zapakowaliśmy się do NTN-owego busa i ruszyliśmy po przygodę. Na Harendzie zameldowaliśmy się około północy. Zamieszkaliśmy w dobrze nam znanym pensjonacie „Teresa”.
Nietypowo, bo już na początku wpisu prezentuję mapę. Pozwoli ona na lepszy odbiór relacji.
Dzień 1
TRIP: 114,16 km • TIME: 5:04:33 • AVS: 22,5 km/h • MAX: 71,5 km/h • PRZEWYŻSZENIE: 1999 m
AVG CAD: 75 obr./min • AVG HR: 135 ud./min • MAX HR: 177 ud./min • KCAL: 3179
Cudownie się spało, ale nie mogliśmy zbyt długo pozostawać w objęciach Morfeusza, ponieważ chcieliśmy zdążyć na transmisję z pierwszego etapu Tour de Pologne. A do przejechania było prawie 115 km. Po śniadaniu dopompowaliśmy dętki i ruszyliśmy spokojnie w stronę Poronina. Nie zdążyliśmy się porządnie rozgrzać, a już rozpoczął się podjazd do Ząbu. Jako ciekawostkę podam, że jest to najwyżej położona miejscowość w Polsce. Drugi fakt jest taki, że właśnie w Ząbie wychowywał się i uczył Kamil Stoch. Wszystkie te nieocenione informacje mało nas interesowały, bowiem podjazd był dość wymagający. Co prawda w najostrzejszym miejscu licznik pokazywał 9% nachylenia, ale jest to jedna z bardziej niewdzięcznych wspinaczek – brak wypłaszczeń i zakrętów zniechęcająco działa na kolarza. Początkowo jechaliśmy blisko siebie, ale wraz z nabieraniem wysokości Belo zaczął nam uciekać. Standardowo na szczycie odpalił stoper i czekał na nas karmiąc się upływającymi sekundami. Za chwilę już we trójkę napawaliśmy się 20-kilometrowym łagodnym zjazdem przez Czerwienne i Stare Bystre, prawie do Ludźmierza. Stamtąd zaczął się drugi podjazd. Żeby zdobyć Sierockie musieliśmy pokonać fragment szosy o nachyleniu 12%. Stopniowaliśmy więc przyjemność przed kulminacją, która nastąpić miała tuż przed Gliczarowem Górnym. Tym razem zostałem z tyłu sam, a Belo z Drzymerem szachowali się przez długi czas. Nasz najlepszy góral wspominał później, że ataki Rika działały na niego motywująco. Jazda koło w koło skończyła się na ostatniej, najbardziej stromej części trasy. Drzymer stwierdził, że nie będzie walić głową w mur. To właśnie na tym fragmencie trzy lata temu wyprzedzaliśmy z Tigerem Francesco Mosera Ryszarda Szurkowskiego podczas Tour de Pologne amatorów. Belo jednak poradził sobie lepiej niż Włoch i ponownie pierwszy zameldował się w Sierockiem. Zrobiliśmy kilkunastominutowy postój, aby nabrać sił i za moment pędziliśmy w dół bardzo przyjemnym, wąskim asfaltem w stronę „zakopianki”. Dobrze, że nikt nie wjechał w dom, który znajduje się za ciasnym zakrętem o 90 stopni w lewo. Przecięliśmy główną drogę i rozpoczęliśmy to, co miało być kulminacją pierwszego dnia. Gliczarów Górny to podjazd, który dzięki Tour de Pologne zdążył już obrosnąć sławą. Zaczął się niewinnie – szemrzący strumyk, drzewa dające orzeźwiający cień… Aż nagle po zakręcie w lewo odsłonił się odcinek budzący respekt u każdego szosowca. Jeszcze jeden zakręt w prawo, znak ostrzegł nas o podjeździe i rozpoczęliśmy walkę z 23-procentowym potworem. Pamiętam, że gdy dojechałem tu podczas Tour de Pologne amatorów, to tłum ludzi prowadzących rowery pod górę skojarzył mi się z pielgrzymką do Częstochowy. Teraz przed sobą miałem tylko „Dziką Kunę” Bela i „Rika” Drzymera. Belo powoli wspinał się zygzakując po całej szerokości asfaltu. Przyblokował nawet samochód w najbardziej stromym miejscu. Drzymer obrał tę samą taktykę i miotał rowerem od krawędzi do krawędzi. Przy jednym z takich manewrów wypiął mu się zatrzask i po wydaniu przeraźliwego ryku runął na ziemię. Nie było już szansy na ruszenie, więc wdrapał się do wypłaszczenia na piechotę. Poczekałem na niego kawałek dalej i zrobiliśmy kilka zdjęć. Belo oczywiście nudził się już na końcu podjazdu… Najtrudniejsze mieliśmy za sobą i zgodnie stwierdziliśmy, że ten krótki fragment z nachyleniem 23% wcale nie był taki straszny.
Na zjeździe z Sierockiego | Walka na podjeździe pod Gliczarów Górny
Wśród kwiatów | Zygzakowanie na podjeździe
Teraz czekał nas ostry zjazd przez Rusiński Wierch do drogi nr 49. Zawsze staraliśmy się zachowywać spore odstępy między sobą, żeby było bezpiecznie. Nawet szalony Belo podczas tego wyjazdu wykazywał duży rozsądek. Jednak na tym zjeździe Drzymer znalazł się blisko mnie i kiedy zza zakrętu wyjechał samochód, biedak upadł po raz drugi. Zahamowałem dość mocno, aby skorygować tor jazdy, a rozpędzony Rik nie miał wystarczająco dużo czasu na reakcję i zablokował tylne koło, które zaczęło go wyprzedzać. Usłyszałem tylko odgłos turlających się kamyczków, wprawionych w ruch przez ślizgającą się oponę, a potem upadający rower. Gdy się odwróciłem, w powietrzu unosił się tuman kurzu, a na poboczu leżał Drzymer. Belo, który jechał na końcu, zapamiętał to tak:
Widziałem jak rower coraz bardziej stawał w poprzek drogi. To było jakieś dziesięć metrów przed miejscem upadku, ale już wtedy wiedziałem, że nie masz szans się wybronić.
To prawda, gdyby Rik odblokował koło mógłby nie zmieścić się w zakręcie i wjechać w drzwi od stodoły. A tak skończyło się na solidnych kolarskich szlifach na udzie i ramieniu oraz dużej dziurze w spodenkach. Ucierpiał też nieco rower, ale przy pomocy narzędzi pożyczonych od robotników z chałupy obok, udało się wszystko naprawić. Drzymer zapłacił więc frycowe jak nieopierzony żółtodziób, ale na szczęście na tym skończyły się nieprzyjemne wydarzenia podczas wyjazdu.
Woda zdrowia doda | Koniec żywota spodenek
Nasz kolega wyraźnie opadł z sił, a może był jeszcze w szoku, bo na podjeździe do ronda w Białce Tatrzańskiej został daleko z tyłu. Spotkaliśmy się na skrzyżowaniu dróg na Głodówkę i do Brzegów. Najwyższy szczyt zostawiliśmy na kolejny dzień i ruszyliśmy w dół w stronę Jurgowa. Podczas postoju w sklepie, na niebie zgromadziły się gęste chmury i zaczęło grzmieć. W ślad za piorunami pojawił się deszcz i przerwa nam się trochę przeciągnęła. Czekaliśmy na przeschnięcie drogi, ale transmisja wyścigu w telewizji nie miała być z tego względu przesunięta, więc ruszyliśmy po mokrym. Splamiliśmy trochę koszulki błotem, ale bez problemów dotarliśmy do Jurgowa. Znowu zaczęło się robić ciepło, a gdy wjechaliśmy do Słowacji asfalt był już suchy. Do granicy z Polską droga cały czas lekko wznosiła się do góry, a w przeciwnym kierunku sunęło mnóstwo kolarzy startujących w słynnym wyścigu Tatry Tour. Co ciekawe był tam też mój kolega Maciek Pońc, znany z rajdów na orientację i nawet mnie rozpoznał (nie wiem jak tego dokonał!). My tymczasem rozpoczęliśmy wspinaczkę w stronę Głodówki. Na szczycie pierwszy zameldował się Belo, Drzymer wystartował mocno, ale w trakcie opadł z sił. Zrobiliśmy sobie zdjęcie i pomknęliśmy do Zakopanego bardzo długim, krętym zjazdem przez Zazadnię. Wykonaliśmy rundę honorową po stolicy Tatr i na pół godziny przysiedliśmy na leżakach w barze La Playa. Sącząc zasłużone piwo wspominaliśmy wydarzenia z całego dnia. Jadąc na rowerach na Harendę dopiero zauważyliśmy, że jest położona sporo niżej niż centrum. Tyle razy tu byliśmy samochodami i nigdy nie zwróciliśmy na to uwagi. Czas spędzony po wysiłku też wspominam bardzo miło. Najpierw transmisja z etapu Tour de Pologne we włoskich Alpach, a potem obiad w Chatce. Uwielbiam nasze weekendowe wyjazdy rowerowe!
Cisza przed burzą | W oczekiwaniu na wyschnięcie asfaltu
Zamiast kokstuby | Wjazd do Słowacji
Nie ma jak w domu | Pod Wielką Krokwią
Dzień 2
TRIP: 79,48 km • TIME: 3:31:15 • AVS: 22,6 km/h • MAX: 65,7 km/h • PRZEWYŻSZENIE: 1353 m
AVG CAD: 77 obr./min • AVG HR: 131 ud./min • MAX HR: 174 ud./min • KCAL: 2095
Belo zarządził wczesną pobudkę, bo chciał chociaż na początku uniknąć upału i przy okazji zdążyć na transmisję drugiego etapu Tour de Pologne. Żar lał się z nieba od samego rana, więc pot kapał nam na oczy już od pierwszych kilometrów. Rozpoczęliśmy od razu od podjazdu Drogą do Olczy. Potem mimo ciągłego wznoszenia się było łatwiej, bowiem drzewa na Jaszczurówce rzucały zbawienny cień. Na Głodówkę mieliśmy z Harendy 23 kilometry, z których lwia część to wspinaczka. Zrobiliśmy kilka zdjęć przed szczytem, na które oczywiście narzekał Belo, bo chciał jak najszybciej zdobyć Cima Coppi naszego wyjazdu. Ale nie ulegliśmy mu i dzięki temu mamy śliczne fotografie z panoramą Tatr w tle. Przy okazji Drzymer dowiedział się od sprzedawców oscypków, gdzie znajduje się Waksmundzki Żleb.
Z Belem w najwyższym punkcie trasy
Po kilku minutach osiągnęliśmy najwyższy punkt. Długo spieraliśmy się, w którym dokładnie miejscu ów punkt się znajduje. Przegłosowaliśmy z Drzymerem Bela w stosunku 2:1 i zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie we wskazanym przez nas miejscu. Za moment pędziliśmy już w stronę ronda w Bukowinie Tatrzańskiej. Po długiej wspinaczce rozpoczął się równie długi zjazd. Był dość łagodny i przyjemny. Z 1100 m n.p.m. szybko zrobiło się niewiele ponad 600 m n.p.m. w Gronkowie. Dopadł mnie lekki kryzys, ale wizyta w sklepie w Trybszu (z wyjątkowo niemiłym sprzedawcą) pozwoliła naładować akumulatory. A było się na co szykować. Teraz czekał nas podjazd, który w moim prywatnym rankingu znalazł się na pierwszym miejscu pod kątem atrakcyjności. Droga do Łapszanki jest wąska, zupełnie pusta, a niektóre domy stojące nieopodal wyglądają, jakby czas zatrzymał się sto lat temu. Jest to podjazd dość wymagający. Może nachylenie nie jest imponujące, ale przez długi odcinek utrzymuje się w granicach 10%. Termometr pokazywał 43°C, co nie ułatwiało wspinaczki. Tuż przed końcem zrobiliśmy długi postój, wykorzystując dobrodziejstwo zacienionej ławeczki przy kaplicy i napawaliśmy się ciszą i spokojem panującymi w okolicy. Wydawało nam się, że już właściwie jesteśmy w domu, bo został nam zjazd przez Rzepiska do Jurgowa i podjazd do Bukowiny Tatrzańskiej przez Brzegi. Dokładnie ten sam, który wczoraj pokonywaliśmy w deszczu. Naszej czujności nie wzmógł nawet profil trasy, który raczej zapowiadał, że nabieranie wysokości będzie przypominało bardziej jedzenie mieszanki chili z peperoncino niż bułki z masłem. I w istocie tak było. Nie wiem czy wpływ na to miało zmęczenie z dwóch dni, czy temperatura, ale ten ostatni podjazd wszyscy uznaliśmy za najtrudniejszy. Bardzo długo utrzymywało się 10-11% nachylenia, a na dokładkę trzeba było pokonać całkiem spory 13-procentowy kawałek. Najbardziej cierpiał Drzymer. Długo czekaliśmy na szczycie, zanim zobaczyliśmy wyłaniającą się sylwetkę w koszulce w grochy. Co ciekawe powtórzył się scenariusz z poprzedniego dnia – na pierwszych podjazdach Rik był mocniejszy ode mnie i nie byłem w stanie jechać mu na kole, ale po kilkudziesięciu kilometrach role się odwracały i to on oglądał moje plecy. W walce o punkty z premii górskich możemy chyba uznać remis. Nie piszę o Belu, bo on jest najmocniejszy zawsze i wszędzie i na każdej górze stoi ze swoim zegarkiem i odmierza czas do naszego przyjazdu. Jedyne pocieszenie, że zorganizowaliśmy piękną ucieczkę z Drzymerem na zjeździe z Bukowiny Tatrzańskiej do Poronina. Dając sobie zmiany i mknąc w dół pokonaliśmy ten dystans dobrą minutę szybciej od lidera naszego mini-peletonu. Do pensjonatu dokręciliśmy już bardzo spokojnie.
Drzymer podziwia panoramę Tatr | Końcówka najtrudniejszego podjazdu
Przed transmisją zdążyliśmy jeszcze się spakować, a potem próbowaliśmy obserwować jak Rafał Majka zdobywa żółtą koszulkę na Passo Pordoi, w czym skutecznie przeszkadzała nam ekipa odpowiedzialna za przekaz telewizyjny z touru. Zakończył się etap wyścigu i jednocześnie zakończyła się nasza krótka przygoda w górach. Mimo, że były to tylko dwa dni, to dostarczyły pozytywnych wrażeń na długo. Obyśmy nie musieli czekać na tak wspaniałe chwile przez kolejny rok. We wrześniu planujemy wypad w Beskidy. Naprawdę ciężko będzie się teraz jeździło po podwarszawskich, nudnych asfaltach…