Oj brakuje mi porządnego wakacyjnego wyjazdu. Takiego z licznymi przygodami, chwilami beztroski i oderwania od warszawskiej monotonni. Pomagam więc losowi jak mogę i w zeszły weekend postanowiłem do zaplanowanego spływu kajakowego dorzucić 320 km na rowerze.
I DOM – URLE (60 KM)
Rozpocząłem już w czwartkowy wieczór. Odpocząłem chwilę po obiedzie i o 19:35 ruszyłem z domu do Urli. Wyjazd z Warszawy masakra – spory ruch i dziura na dziurze. Sytuacja poprawiła się za Wołominem. Zgiełk miasta został za plecami, a ja mogłem zacząć napawać się pięknem lasów i łąk w promieniach zachodzącego słońca. Szczególnie przyjemnie jechało się od Sulejowa do Jadowa – było zupełnie pusto, a asfalt dobrej jakości zachęcał do rozwijania większych prędkości. Na miejsce dotarłem o 21:35, więc jak łatwo policzyć wykręciłem średnią dokładnie 30 km/h. Narzeczona ucieszyła się z mojego przybycia i powitała mnie skacząc z radości na drodze. Zdążyłem jeszcze podjechać do sklepu po dwie Perły Chmielowe i produkty na śniadanie. Wieczór na tarasie domku wypoczynkowego był bardzo przyjemny i stanowił namiastkę wakacji w ciągu tygodnia pracy.
II URLE – PRACA (75 KM)
Normalnie z domu do pracy mam 8,5 km. W piątkowy ranek czekało mnie ich aż 75, w dodatku pod wiatr. Ruszyłem o 7:30. Niestety spałem tylko pięć godzin, więc nie odpocząłem wystarczająco i trójkę z przodu na liczniku widziałem sporadycznie. Dość szybko zrobił się upał, co skłoniło mnie do odwiedzenia ośrodka AZS w Białobrzegach i zrobienia chwili przerwy na brzegu Zalewu Zegrzyńskiego. Taki widok przed pracą nie zdarza się codziennie…
Przerwa nad Zalewem Zegrzyńskim w drodze do pracy
Mimo wiatru i nie najlepszej dyspozycji, w redakcji zjawiłem się o 10:30. W pracy dałem prezent urodzinowy Gruszce. Ucieszył się z niego tak bardzo, że podzielił się radością z czytelnikami na swoim blogu. Chciałem ruszyć na spływ jak najwcześniej, ale Belo mógł wystartować z Ursynowa dopiero o 18:00. W sumie dobrze się złożyło – miałem więcej czasu, aby nabrać sił. Dodatkowo zdążyliśmy z Gruchą zjeść makaron w pizzerii na Potockiej.
III PRACA – SPŁYW (95 KM)
Przed redakcją Magazynu NTN Snow & More – zaczyna się upalny weekend! Na zdjęciu widać jak obserwuję lecący samolot, choć można to zinterpretować inaczej – błagam, aby żar przestał lać się z nieba.
Przebijanie się przez miasto poszło mi całkiem dobrze, dopiero na Puławskiej liczba samochodów się zwiększyła – ale czego spodziewać się na wylotówce w wakacyjny początek weekendu? O 17:30 na skrzyżowaniu z ulicą Płaskowickiej zjawił się Belo i ruszyliśmy dobrze nam znaną drogą do Drwalewa. Potem szosa stała się bardziej dziurawa i trzeba było jechać ostrożniej, żeby nie rozwalić kół. Tuż przed Warką zatrzymaliśmy się na colę. Oczywiście musiał się przypałętać jakiś bej i przez dziesięć minut opowiadał nam o swojej piłkarskiej przeszłości. Uciekliśmy do niego i zrobiliśmy krótki postój pod pomnikiem Czarnieckiego w Warce, czego owocem jest zdjęcie umieszczone poniżej.
Z miasta znanego ze słabego piwa do celu zostało nam 25 km. Belo był już zmęczony ciągłym prowadzeniem, ale nie kwapiłem się do wychodzenia na zmianę, bo w ciągu ostatnich 24 godzin przejechałem 200 km. Trochę spokojniejszym tempem dojechaliśmy do Brzózy. Pozostało już tylko spożyć pierogi i piwo w nagrodę za wysiłek i z rowerów przesiedliśmy się w sobotę do kajaków.
Pod pomnikiem Stefana Czarnieckiego w Warce | Belo łamie reguły kolarskie w kajaku (Rule #22 // Cycling caps are for cycling.)
IV SPŁYW – DOM (90 KM)
Mimo, że spływ był typowym średniakiem w porównaniu do innych, to zleciał bardzo szybko. Ani się obejrzeliśmy, a już trzeba było wracać do domu. Ściągnęliśmy więc kąpielówki i przyodzialiśmy kolarskie ciuchy. Po obiedzie Tama zrobiła nam jeszcze kilka zdjęć, które możecie obejrzeć poniżej:
Czułe pożegnanie Knura z Belem
Przed wyruszeniem w drogę do domu
Do Warki powtórzyliśmy trasę znaną nam sprzed dwóch dni. A dalej skierowaliśmy się w kierunku Góry Kalwarii. Panował tam dość spory ruch – ludzie tłumnie wracali z weekendu do stolicy. Przyjemnie było więc odbić w boczną drogę. Opłotkami z bardzo przyzwoitym jakościowo asfaltem dotarliśmy szybko do Konstancina. Belo pojechał ze mną jeszcze kawałek ścieżką przez Wilanów. Potem już samotnie dotarłem do domu. I tak zakończył się rowerowo-kajakowy wakacyjny weekend. Do dystansu rocznego doszło 320 kilometrów. Szkoda, że wszystko po płaskim Mazowszu… Poniżej mapa obrazująca to, o czym przed chwilą pisałem.