W zeszłym roku razem z Belmondem przejechaliśmy 213 km z Olsztynka do Warszawy, łamiąc psychologiczną barierę 200 km podczas jednorazowej wycieczki. Po opróżnieniu kilku flakonów wina oraz opowiedzeniu anegdotek o Michale Wolffie (mistrzu długodystansowych wypraw z forum pozdrozerowerowe.info) na wigilijnym spotkaniu u Pauli i Szymka w kilku rozgrzanych głowach zagościła ułańska fantazja – z Sidorem i Belmondem postanowiliśmy złamać magiczne 300 km w 2010 roku. No cóż – słowo się rzekło!

Niestety moi potencjalni kompani nie byli w stanie sprostać w tym sezonie wigilijnym postanowieniom. Belo dzielnie dowodził przez całe lato budową hightowerów na wybrzeżu, a Sidor (jako świeżo upieczony aplikant) zatonął w stosie prawniczych ksiąg… Ja jednak postanowiłem spróbować – miałem w nogach sporo kilometrów, czułem że może się udać. W przedostatni weekend wakacji postanowiłem więc spuentować bardzo udane rowerowe lato i zaatakować samotnie królewski dystans. Za cel obrałem sobie pokonanie drogi z Krakowa do Warszawy – nie planowałem, że przejadę 300 km. Trasa, jaką wybrałem miała długość 280 km. Jednak już przed wjazdem do stolicy stwierdziłem, że byłbym strasznym frajerem wsiadając w metro na Ursynowie. Ostatecznie dojechałem pod sam dom, a w nagrodę na liczniku pokazała się trzysetka!

Decyzja zapadła dość spontanicznie. Jeszcze w piątek nie byłem pewien, czy się wybiorę, ale dobra prognoza pogody i chęć dokonania czegoś ponadprzeciętnego sprawiły, że o 6:03 w sobotę siedziałem już w pociągu TLK z Warszawy do Krakowa. Na dworcu w stolicy Małopolski skład pojawił się z dwudziestominutowym opóźnieniem. O 9:30 ruszyłem w długą drogę, pełen nadziei, że uda się zrealizować plan.

Zgodnie z sugestiami kolegów z forum o podróżach rowerowych, pierwsze 70 km (do Jędrzejowa) jechałem krajową 7. W pierwszej chwili wydawać się to może nieco niebezpieczne, jednak praktycznie na całej tej trasie znajduje się szerokie pobocze. Muszę przyznać, że nie miałem ani jednej nerwowej sytuacji, a ruch był nawet mniejszy niż się spodziewałem. Oczywiście przyjemniej jeździ się po pustych szosach, ale w kwestii bezpieczeństwa było naprawdę OK. Pierwszy postój zrobiłem po przejechaniu ponad 80 km w sklepie spożywczym. Ten odcinek poszedł mi bardzo sprawnie mimo, że droga była mocno pofałdowana – cały czas albo podjazd, albo zjazd…


Cień był moim jedynym towarzyszem podróży przez cały dzień

Kawałek po odpoczynku „stuknęła” mi pierwsza setka. O płaskiej drodze na razie mogłem tylko pomarzyć – wszakże znajdowałem się w województwie świętokrzyskim. Przed Końskimi dopadł mnie kryzys. Byłem głodny, noga jakoś słabo podawała i ogólnie ciężko mi się jechało. Zacząłem nawet przez chwilę wątpić w powodzenie mojej operacji, a przecież przejechałem dopiero 150 km. Na szczęście dwa hot-dogi na stacji Orlenu i kwadrans popasu na trawce zrobiły swoje i po przerwie odzyskałem siły i motywację. Dosyć szybko połykałem kolejne kilometry oraz odżywcze dawki z czeskiej kokstuby Nutrenda i kawałek przed Nowym Miastem nad Pilicą na liczniku pojawiło się 200 km. Do metra zostało 80 kilometrów. Ale co tam metro – była dopiero 17, więc według moich obliczeń miałem szansę pojawić się w domu w okolicach 21:30 pokonując 300 km (jednak światła w mieście bardzo negatywnie wpływają na średnią).

Zmierzchać zaczęło, kiedy zbliżałem się do Piaseczna. Droga była fantastyczna – prawie bez ruchu samochodowego (chyba cała Warszawa nie wróciła jeszcze z wakacji). Założyłem koszulkę z długim rękawem i włączyłem oświetlenie. Liczne skrzyżowania z sygnalizacją, które zaczęły się w granicach aglomeracji wytrącały z rytmu. Ale mimo spadku prędkości, kilometry jakoś szybko mijały – w końcu byłem już u siebie. Przejechałem przez centrum miasta, z dużą satysfakcją pokonałem Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, a na koniec zaliczyłem kilka honorowych rund po Pradze Północ, żeby nie zakończyć dnia z wynikiem 297 km. Jestem bardzo zadowolony z tego, że pokonałem dystans, który kiedyś wydawał mi się czymś niemożliwym do przejechania w jeden dzień. Podróż z Krakowa stanowi piękne ukoronowanie udanych rowerowych wakacji!


Dane z GPS | Zmęczony, ale szczęśliwy – 300 km w nogach

Najbardziej bolał mnie tyłek (jednak przy 300 km nawet najlepsze spodenki nie gwarantują komfortu), dokuczał też ból szyi (pozycja na rowerze szosowym). Obtarłem też sobie skórę na zgięciach pod kolanami od opasek ocieplających. Nie odczułem za to jakiegoś nadzwyczajnego zmęczenia mięśni, nie łapały mnie też skurcze. W niedzielę brakowało mi jeszcze sił, ale wieczorem było już w porządku. Właściwie po dniu przerwy znowu mógłbym siadać na rower.

O tym, jak przejechałem 300 km na rowerze opowiedziałem Darkowi Urbanowiczowi, dziennikarzowi Radia PIN. Materiał został wyemitowany 30 sierpnia w porannym programie – możecie posłuchać tego nagrania:

W kwestii informacyjnej podaję jeszcze co jadłem i piłem na trasie:
Jedzenie: 2 batony energetyczne (Power Bar, Maxim), 3 żele energetyczne (Nutrend, Power Bar), 2 banany, 3 andruty karmelowe, 1 lód (Big Milk), 2 hot-dogi, 1 cheeseburger.
Picie: 1,5 litra napoju Isostar, 4,5 litra wody mineralnej, 1/2 litra soku pomarańczowego, 1/2 litra Pepsi.

Statystyka:
TRIP: 300,7 km ● TIME: 11:14 ● AVS: 26,7 km/h ● MAX: 64 km/h ● PRZEWYŻSZENIE: 1594 m
ŚREDNIA KADENCJA: 80 obr./min ● ŚREDNI PULS: 138 ud./min ● MAKSYMALNY PULS: 169 ud./min

Trasa mojego przejazdu: