Sierpień był dla mnie miesiącem zupełnie jałowym, jeśli chodzi o jazdę na rowerze. Dobra okazja przełamania impasu nadarzyła się w pierwszy weekend września. Szosowy wypad planowaliśmy z Drzymerem od początku wakacji, ale jak to często bywa, na planach się skończyło. Trochę czasu udało się wreszcie wygospodarować w pierwszy weekend września. Spędziliśmy go w trzyosobowym gronie, bowiem tydzień wcześniej Belo spełnił swoje marzenie i stał się posiadaczem roweru szosowego. Z chrzcinami nie wypadało długo czekać. Na rozdziewiczenie „Gazeli” wybraliśmy wschodni kraniec Wielkopolski. Tym razem bez gór, ale za to z licznymi atrakcjami turystycznymi – Mysią Wieżą w Kruszwicy, bazyliką w Licheniu oraz Gnieznem.


Na dobry początek zdjęcie nowego członka naszego szosowego teamu na pięknej Gazeli. Uwierzycie, że ten rower kosztował 500 €? Zawodnicza karbonowa rama (ręcznie robiona przez Time’a), osprzęt Dura-Ace, korba FSA Carbon Team Issue, mostek 3T, kierownica Deda… Piekielna maszyna!

Wyjazd zaplanowaliśmy w sprawdzonej konwencji – dwa dni porządnych wycieczek z jednym noclegiem z soboty na niedzielę. Zamówiłem domek w Gminnym Ośrodku Sportu i Rekreacji w Wilczynie, wyznaczyłem dwie pętle na wycieczki i z niecierpliwością oczekiwałem poranka 1 września. Niestety nasz wyjazd opóźnił się o godzinę, ponieważ Belo zaspał na zbiórkę. Podczas podróży autostradą zastanawialiśmy się, czy na pewno meteorolodzy trafili z prognozą, bo lało jak z cebra. Na szczęście po dotarciu do Wielkopolski zrobiło się ładnie, nawet słońce nieśmiało zaczęło przebijać się przez chmury.


Zmiana ciuchów przed jazdą | Pod Mysią Wieżą w Kruszwicy

Po śniadaniu przebraliśmy się w rowerowe ciuchy, sprawdziliśmy sprzęt i o 12:15 ruszyliśmy na północ do pierwszego celu sobotniej wycieczki – mysiej wieży w Kruszwicy. Belo nie mógł wyjść z podziwu jak łatwo przyspiesza się na szosówce, co momentami powodowało u mnie i Drzymera zadyszkę. Szybko i bez zbędnych przerw dotarliśmy do Kruszwicy. Przeczytaliśmy legendę o Popielu, którego zjadły myszy (stąd nazwa wieży). Jeśli ktoś miałby ochotę ją poznać, to wystarczy kliknąć. Na wieżę można wejść, a rowerzyści traktowani są ulgowo – bilet kosztuje 3 zł. Z góry widać Jezioro Gopło w całej okazałości. Po zaliczeniu lekcji historii skierowaliśmy się na południe. Wiał silny północny wiatr, więc poprawiliśmy nieco średnią. O 16:30 dotarliśmy w okolice Lichenia. Już z odległości kilku kilometrów zaczęliśmy widzieć wysoką na 142 metry wieżę bazyliki. Z Belem mieliśmy okazję zwiedzić to miejsce już wcześniej, więc spędziliśmy trochę czasu na ławce, a Drzymer obejrzał ociekające bogactwem wnętrze. Przepych, złoto i ogrom – z tym kojarzy mi się Licheń. Tylko czy to konieczne, aby czcić Pana? Godzina była już dość późna, więc zdecydowaliśmy się na obiad w Domu Pielgrzyma. Całkiem smaczne schabowe i syte zupy zaspokoiły nasz głód. Do domu zostało nam niecałe 30 kilometrów. Pokonaliśmy je w trochę wolniejszym tempie i bramy ośrodka przekroczyliśmy o 19:30, mając na licznikach 128 km. Szybko załatwiliśmy formalności związane z domkiem, a ponieważ był już wrzesień, za nocleg zapłaciliśmy zaledwie po 30 zł od osoby. Cały dzień Drzymer marzył o wieczornym ognisku i pieczeniu kiełbasek. A tu niespodzianka! Przed domkiem stał duży, kamienny grill. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji na godne pożegnanie wakacji, więc po kąpieli wznieciliśmy ogień i na rozgrzanym węglu upiekliśmy pyszne kiełbaski. Jak przypomnę sobie smak zimnego Pilsnera, którym raczyłem się w tym momencie, to jeszcze mi ślinka cieknie… Po grillowaniu przeszliśmy się nad jezioro, a po spacerze zasnęliśmy jak dzieci.


Na Mysiej Wieży w Kruszwicy


Belo odpoczywa na ławce (widok z Mysiej Wieży)


Opuszczamy Licheń

Poranne promienie wpadające przez okno zapowiadały wspaniałą pogodę na niedzielę. Zjedliśmy śniadanie na tarasie, przygotowaliśmy się do jazdy, spakowaliśmy i zdaliśmy domek. Na dziś mieliśmy zaplanowane zdobycie Gniezna. Wiatr wiał z zachodu, co było dla nas korzystne, bo pierwszą część trasy pokonywaliśmy w przeciwnym kierunku, ale za to powrót z pierwszej stolicy Polski był przyjemniejszy. Jechało nam się bardzo dobrze. Co kilka kilometrów dawaliśmy sobie zmiany i mimo wiatru utrzymywaliśmy średnią powyżej 30 km/h. Belo już bardzo dobrze „dogadywał” się z Gazelą i powoli chłopaki zaczęli rozmyślać o kolejnym wypadzie – tym razem w góry. Dywagacje przerwało nam osiągnięcie celu. Gniezno bardzo mi się spodobało. Z Drzymerem wspięliśmy się na wieżę katedry i obejrzeliśmy słynne brązowe Drzwi Gnieźnieńskie. W tym czasie Belo zdrzemnął się pod czujnym okiem Bolesława Chrobrego, spoglądającego na niego z cokołu pomnika. Ponieważ dopadł nas głód, wróciliśmy na rynek i zjedliśmy, aby nie opaść z sił w drodze do domu. Belo chyba się jednak trochę przeliczył, bo żur w chlebie, który skosztował wystarczył mu tylko na 3/4 trasy i w pewnym momencie zupełnie go odcięło. Na szczęście pęto kiełbasy ze sklepu przywróciło mu moc. I to z nawiązką, bo narzucił takie tempo, że ledwo z Drzymerem mogliśmy nadążyć. To była mocna końcówka. 123 km drugiego dnia to bardzo przyzwoity wynik.


Nasz domek w promieniach porannego słońca


Nasze maszyny w domku


Pogoń za Belem na fantastycznej drodze przy wiatraku | Postój na rynku w Trzemesznie


Rik


Dzika kuna


Przy wrotach do Katedry Gnieźnieńskiej | Na katedralnej wieży


Na rynku w Gnieźnie


Belo ucina sobie drzemkę pod katedrą | Drzymer pod pomnikiem Bolesława Chrobrego


Odpoczynek na ławkach w Powidzu


Od dwóch lat na wspólnych wycieczkach szosowych!


Tata z synem na rowerze :)

Myślę, że chrzest Gazeli udał się bardzo dobrze. Kolejny raz sprawdził się bardzo dobry dwudniowy system z jednym noclegiem. Jest intensywnie, ekonomicznie, a przy tym to pełnowartościowy weekend za miastem. Polecam wszystkim. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze wybrać na dwa dni w góry w tym roku. Wczoraj robiliśmy mały „tuning” rowerów. Maszyny Bela i Drzymera otrzymały nowe łańcuchy i kasety 11-28, więc powinniśmy być w stanie pokonać wszystkie podjazdy. Oby pogoda i pracodawcy dali nam szansę zmierzyć się z górami jeszcze przed zimą…