Sezon zbliża się ku końcowi. Ten smutny fakt bardzo mnie ostatnio przygnębił. Kiedyś czekałem na zimę, jak grzyby na deszcz, ale odkąd skończyłem się ścigać na nartach, każdy letni dzień jest dla mnie na wagę złota. I w ogóle nie tęsknię za śniegiem. A już perspektywa jesiennych, deszczowych, krótkich dni przeraża mnie jak diabli. Początek wiosny to wielka ekscytacja – majówka, rajd w Gliwicach, a w telewizji Giro d’Italia i Tour of California. Planowanie wycieczek, przeglądanie kalendarzy zawodów na orientację… A teraz? Nawet ciężko mi się zmobilizować do oglądania Vuelty. Z pomocą w kryzysie przyszedł Drzymer.

Jedziemy w weekend na rower. Nie marudź. I nie na żadną pętlę wilanowską, tylko gdzieś dalej.

No to jak jedziemy, to jedziemy. PKP nie ułatwia teraz pokonywania tras dłuższych niż 200 km. Po prostu pociągi jeżdżą tak wolno, że ciężko jest wrócić do domu tego samego dnia. Jednak Rik nie dawał za wygraną. Odpuściliśmy w sobotę, ale na niedzielę wyklarował się piękny plan pokonania 230 kilometrów. O 7:30 dołączyłem na Dworcu Wschodnim do moich kolegów – Drzymera i Maćka, którzy wsiedli do pociągu w centrum i razem pomknęliśmy do Białegostoku.

Zapowiedź pociągu Hańcza do Sestokai
Jedna z nowych tablic świetlnych na Dworcu Wschodnim

Lokomotywa EU07 wciąga pociąg Hańcza na Dworzec Wschodni
Lokomotywa EU07 wciąga pociąg Hańcza na Dworzec Wschodni

Lokomotywa dziarsko ciągnęła skład, więc na miejscu zameldowaliśmy się bez opóźnień. Od razu ruszyliśmy mocnym tempem. Początkowo jazda była nieco szarpana ze względu na liczne światła. Minęliśmy stadion Jagiellonii, ze słynnym parkingiem (znanym z akcji filmu „Piłkarski poker”) oraz Politechnikę Białostocką i znajdujący się nieopodal akademik uczelni. Po wyjeździe z miasta uformowaliśmy wachlarz i ustaliliśmy, że będziemy zmieniać się na prowadzeniu co 10 km. Sprzyjał nam wiatr, więc bez większego wysiłku jechaliśmy 34-35 km/h. Prędkość wzrastała do 38 km/h, gdy na zmianę wychodził Maciek. Iron Man pokazywał swoją moc od samego początku. Pierwsze 60 km minęło błyskawicznie. Ponieważ szarpał nas głód, zdecydowaliśmy się na postój pod Biedronką. Drzymer zachował się jak przymierające głodem etiopskie dziecko i wykupił pół sklepu. Najciekawszym produktem, jaki znalazł się w jego koszyku była duża kostka żółtego sera. Pan Cheddar nadgryzł jednak tylko kawałek z porcji (o wartości energetycznej około 1000 kcal), a resztę wyrzucił, ponieważ „kupił go tylko dla spróbowania, bo tak ładnie wyglądał”. Rozbawił nas tym do końca dnia, w efekcie czego nie obyło się od drobnych docinek co jakiś czas.

Pan CheddarDrzymer na schodach
Pan Cheddar

Dalsza część trasy upływała nam trochę wolniej, ale sukcesywnie napieraliśmy do przodu, trzymając niezłą średnią i żartując z cheddara zalegającego Rikowi na żołądku. W pewnym momencie niespodziewanie asfalt się skończył i musieliśmy pokonać dwa kilometry po nieprzyjemnym szutrze. Na szczęście obyło się bez uszkodzenia dętek, ale ponowne pojawienie się dobrej nawierzchni zdecydowanie nas ucieszyło. Drugi postój zrobiliśmy w lodziarni w Broku. Okolica tego miasta wpływa chyba drażniąco na psy, bowiem dwie bezpańskie bestie atakowały nas wściekle właśnie w tym rejonie. Z przerwy niepocieszony był Maciek, który chciał jak najszybciej pokonać dystans, ale nam dłuższe postoje się podobały i Iron Man nie mógł nas przegłosować. Do Urli zostało zaledwie 35 km. A tam zaplanowaliśmy obiad. Ślina ciekła na samą myśl o rosole i domowych pierogach serwowanych w lokalu, który pierwszy raz odwiedziłem cztery lata temu podczas wycieczki szlakiem łochowskim. Niestety zupy już nie było, więc pozostało nam drugie danie i gofry na deser.

Przełajowy odcinek po szutrze
Przełajowy odcinek po szutrze

Mocna zmiana Iron Mana
Mocna zmiana Iron Mana

Lodzik w Broku
Lodzik w Broku

Przed obiadem w Urlach
Przed obiadem w Urlach – prawie jak impreza informatyków

Słynne pierogi w Ulach
Słynne pierogi w Urlach

Maciek na schodach
Maciek na „objeździe” zburzonego mostu

Drzymer przy wiadukcie
Drzymer na „objeździe” zburzonego mostu

Radosna twórczość radzymińskich grafficiarzy
Radosna twórczość radzymińskich grafficiarzy

Posileni ruszyliśmy w dalszą drogę. Do domu zostało już ledwie 75 km. Można by zrobić 65 km przez Wołomin, ale jechałem tam w tym roku i odradziłem chłopakom ten wariant. Dziurawe asfalty nigdy nie są mile widziane, jeśli podróżuje się na szosówkach. Postanowiliśmy pojechać przez Radzymin, Beniaminów i Białobrzegi. Na monotonnej, prostej drodze do Woli Rasztowskiej dopadł mnie potworny kryzys. Po zejściu ze zmiany ledwo trzymałem się na kole. Z krótką przerwą, jakoś dowiozłem się nad Zalew Zegrzyński. Dziesięć minut odpoczynku na brzegu akwenu i perspektywa rychłego powodzenia operacji „Białystok” pozwoliła zapomnieć o zmęczeniu. A mogliśmy odczuwać trudy pokonanego dystansu – mieliśmy w nogach równe 200 km ze średnią 30 km/h!

Chwila wytchnienia nad Zalewem Zegrzyńskim o zachodzie słońca
Chwila wytchnienia nad Zalewem Zegrzyńskim o zachodzie słońca

Powrót znad zalewu do Warszawy poszedł gładko. Co prawda Maciek mocno szarpał, bo było mu zimno i robiąc niesamowity młynek, rozpędzał się wciąż do 38 km/h, ale my z Drzymerem nie mieliśmy już energii na takie prędkości i odpadaliśmy przy 34 km/h. Dokładnie po dziesięciu godzinach od wyruszenia z Białegostoku zjawiliśmy się na Dworcu Gdańskim. Podziękowaliśmy sobie za fantastyczną przygodę i już po ciemku rozjechaliśmy się do domów.

Dla moich kolegów był to najdłuższy dystans pokonany w życiu (Rik dokręcił nawet do 250 km). Dla mnie 230 km do drugi rezultat w historii (trzy lata temu przejechałem samotnie 300 km z Krakowa do Warszawy). W czasie naszej (wydawać by się mogło) długiej eskapady, kilkunastu zawodników rywalizowało kolejny dzień na ultra-maratonie rowerowym dookoła Polski. To jest dopiero wyzwanie – w 10 dni trzeba przejechać 3130 km! Wycieczka z Białegostoku do Warszawy nie zrobiłaby na uczestnikach tego morderczego rajdu najmniejszego wrażenia. Ale mi te 230 km poprawiło humor, mimo zbliżającej się jesieni. Jakby ktoś włączył 230 V. W przyszłym roku trzeba będzie zaatakować ponownie 300 km. Takie jazdy są jak narkotyk…