W zeszłym tygodniu nie zrobiłem wpisu, ale nie znaczy to wcale, że nie jeździłem na rowerze. Żal byłoby zmarnować tak cudowną, wakacyjną pogodę. Poprzedni weekend spędziłem na działce Żabci i Sidora w Marksewie, niedaleko Szczytna. Za to na 24-25 lipca byłem umówiony z kolegami na solidne MTB w Górach Świętokrzyskich, ale zapowiadane burze i nawałnice na południu Polski skutecznie nas zniechęciły do wyjazdu. Pozostało więc eksplorowanie podwarszawskich miejscowości.
W sobotę tydzień temu, ze względu na upał, postanowiliśmy z Agnieszką i Sidorem objechać jezioro Sasek Wielki. Oczywiście po drodze zaplanowana była kąpiel, aby skorzystać z dobrodziejstw Mazur w 100%. Bardzo lubię przemieszczać się rowerem po krainie „tysiąca jezior”. Pagórkowaty teren, bardzo ładne widoki, wiele urozmaiconych dróg, kąpieliska ukryte w lasach – sama przyjemność. Tego dnia temperatura była bardzo wysoka, ale mnie osobiście nie przeszkadza to specjalnie w jeździe – zdecydowanie wolę upał, niż chłód.
Z działki ruszyliśmy na północ w kierunku miejscowości Miętkie. Pierwszy postój na lody i uzupełnienie płynów zrobiliśmy na skwerze w Dźwierzutach. Po odpoczynku odbiliśmy z asfaltu na południe w szutrową drogę, wiodącą nad jeziorem. Kilka razy próbowaliśmy znaleźć dziką plażę i się wykąpać, ale udało nam się to dopiero po drugiej stronie Saska Wielkiego, w pobliżu obozowiska harcerzy. Woda była gorąca jak zupa! Na działkę wróciliśmy przez Kobylochę, Nowe Kiejkuty i Miętkie.
W niedzielę wyskoczyłem samotnie na krótką, 23-kilometrową pętlę. Po tygodniu spędzonym w Alpach na szosówce, bardzo dziwnie jeździło mi się na crossowym rowerze – wydawał się strasznie toporny. Mimo, że nie jechało się tak gładko, jak na cienkich oponach, osiągnąłem całkiem przyzwoitą (biorąc pod uwagę silny wiatr) średnią 29 km/h.
A oto kilka zdjęć z mazurskiej eskapady:
I obowiązkowo mapka wycieczek:
Tak jak wspomniałem, zaplanowany na 24-25 lipca wyjazd MTB w Góry Świętokrzyskie musieliśmy przełożyć na późniejszy termin. W związku z tym rowerowy weekend rozpocząłem już w nocy z piątku na sobotę dwugodzinną jazdą po Warszawie z moim szosowym kompanem Tigerem. Zrobiliśmy 45 kilometrów zaliczając dwa podjazdy – na ul. Karowej i Agrykoli. W sobotę miało padać, ale specjaliści od pogody znowu się pomylili, więc na szybko zorganizowałem szosowy wypad na południe od stolicy. Pociągiem Kolei Mazowieckich pojechaliśmy do Pilawy. Ponieważ Drzymer spóźnił się na dworzec i dojechał na start z godzinnym opóźnieniem, mieliśmy z Tigerem trochę wolnego czasu. Wykorzystaliśmy go na spenetrowanie okolicy i „machnęliśmy” 25-kilometrową pętlę do Parysowa. Timing był idealny, bo gdy robiliśmy zakupy w markecie w Pilawie, zjawił się Drzymer. Już we trójkę uderzyliśmy do Góry Kalwarii, a potem wzdłuż Wisły na Ursynów. Po drodze bawiliśmy się w kolarzy, ścigając się na trzech górskich premiach. Koszulkę w czerwone grochy wywalczył tradycyjnie Tiger, nie dając nam żadnych szans. Cały dzień ciemne, ołowiane chmury straszyły nas swoją obecnością, ale na szczęście nie padało.
Tak wyglądała nasza sobotnia 110-kilometrowa eskapada: