Niestety – na następne rowerowe wycieczki będę musiał poczekać do października. Za kilka dni mam zaplanowaną operację kolana. Noga przed zabiegiem jest jednak na tyle sprawna, że postanowiłem w długi weekend zaznać nieco przyjemności przed kilkumiesięczną rehabilitacją. Do pedałowania przyzwyczajałem się przez ostatni tydzień jeżdżąc do pracy. Nie chciałem oczywiście przesadzić, wiec zaplanowałem trzy krótkie trasy – najdłuższa z nich miała 74 km.
W Boże Ciało odpaliłem szosówkę, na której miałem w tym roku zdobyć kilka austriackich przełęczy oraz przemierzyć Alpy z Garmisch-Partenkirchen do Chamonix. W zamian zdobyłem Kobyłkę, Wołomin, Radzymin i Zalew Zegrzyński. Ale i tak radość była wielka. Co prawda kondycja, po długiej przerwie od ostatniej aktywności sportowej, była mizerna, ale przez moment mogłem poczuć się jak zdrowy, sprawny sportowiec. Ruch w ten świąteczny dzień był niezbyt intensywny, więc jechało się całkiem przyjemnie. Nieco przeszkadzał silny wiatr, który cały weekend mocno hulał. Przejechałem 74 km, ale zmęczyłem się, jak po 150.
W piątek zrobiłem sobie dzień przerwy, ale w sobotę już nie odpuściłem i pojechałem na trekkingu do Starej Miłosnej. Dojazd na południe ułatwia teraz znacznie ścieżka nad Wisłą, o której pisałem niedawno. Za Aninem spenetrowałem fragment Mazowieckiego Parku Krajobrazowego i po chwili byłem pod serwisem rowerowym Cyklon, prowadzonym przez mojego kolegę Marcina. Miałem tam do załatwienia jedną sprawę, ale akurat właściciel zaplanował urlop, wiec pocałowałem klamkę i zawróciłem. W drodze do domu odwiedziłem jeszcze kapitana Dżeka z naszej sekcji narciarskiej i walcząc z wiatrem dotarłem na Pragę. 45 km było idealnym dystansem.
Dwóch miłośników szosy na trasie pętli wilanowskiej
W niedzielę przyodziałem zakupiony jesienią w moim ulubionym sklepie kolarskim zestaw ciuchów z kolekcji Giro d’Italia, wsiadłem na szosę i pojechałem na spotkanie z Drzymerem, który w naszym rowerowym gronie nazywany jest Rikiem. Ten pseudonim pochodzi od ramy, jaką posiada. Lubię jeździć z Drzymerem, który od momentu zakupu szosówki nie używa praktycznie swojego górala. Jak to określa „jeździ na rowerze, po to żeby zapierdalać, a nie lepić się do asfaltu”. Toteż w tym celu spotkaliśmy się o 15 na stacji metra Kabaty i pokonaliśmy pętlę wilanowską, która jest naszą standardową trasą na krótki trening. Przez moment jechaliśmy w towarzystwie kolegi na rowerze triathlonowym. Na kole bez problemów utzymywaliśmy za nim 40 km/h, jednak gdy zaproponował zmianę nasze tempo szybko spadło i rozdzieliliśmy się. Drzymer, chociaż ze wszystkimi więzadłami w kolanach, też nie pojeździł w tym sezonie zbyt wiele, więc nasze możliwości były zbliżone i idealnie nam się razem delektowało niedzielną wycieczką. Brakowało tylko naszego kompana Tigera, który na pewno nie odpuściłby triathlonowcowi, jak i kilku skuterom… 63 km na koniec przyjemnego rowerowego weekendu.
Teraz zostało mi kilka dni dojazdów na dwóch kółkach do pracy i może jakaś krótka przejażdżka w sobotę. A potem operacja rekonstrukcji więzadła i bardzo długa rehabilitacja. Mam nadzieję, że temperatura będzie jesienią ponadprzeciętnie wysoka i pozwoli mi na (chociaż częściową) zamianę trenażera na prawdziwy rower. Goodbye blue sky…
Poniżej zamieszczam mapę z trasami moich weekendowych wojaży.