Niedziela była chyba najzimniejszym dniem od kilku tygodni. Planowaliśmy zaatakować dystans 150 km, ale Drzymer umówił się na obiad na 15, a my z Belem świętowaliśmy w sobotę do późna trzydziestkę mojej siostry i w tych niesprzyjających okolicznościach zdecydowaliśmy się na skrócenie wycieczki. Z Ciechanowa do Warszawy jest równa stówa, więc ta trasa jawiła się jako idealna na niedzielne przedpołudnie.
Ledwo zdążyłem na pociąg. Zamiast o 6:30 obudziłem się dopiero o 7:10 i nie jestem w stanie przypomnieć sobie co zrobiłem z budzikiem. Ubierając się w pędzie założyłem dwie różne rękawiczki, wrzuciłem do kieszeni kawałek sernika i popędziłem na stację Warszawa Zoo. Udało się! Zrobiliśmy małe zamieszanie przesiadając się między wagonami w pociągu na dwóch najbliższych stacjach. Wszystko przez to, że Belo nie życzył sobie siedzieć w przedziale rowerowym na zydelkach, a zapragnął wylegiwać się na fotelach. W podróży przypominaliśmy sobie nasze wspólne wycieczki rowerowe m. in. Chrzest Gazeli na szosowym wypadzie do Wielkopolski, gdzie zgłębialiśmy genezę nazwy miasta Gniezno.
W Ciechanowie zjawiliśmy się o 9:30, ale ruszyliśmy kilka minut później, bo już na rogatkach miasta zrobiliśmy pierwszy postój. Drzymer zażyczył sobie kawy, bo też nie był specjalnie wyspany. Nie mogę powiedzieć, że jazda była największą przyjemnością, bowiem termometr wskazywał cały czas 11°C. W grudniu bywa cieplej… Trasa z Ciechanowa nie jest może szczytem marzeń, ale znajdują się na niej prawdziwe perełki. Bo jak inaczej powiedzieć o miejscowościach takich jak: Soboklęszcz, Gołotczyzna, Szyszki Włościańskie i Gnaty-Wieśniany – to perełki jeśli chodzi o nazewnictwo. Do tego drewniana stacja kolejowa w Gąsocinie, która wygląda jak z dzikiego zachodu. Wild wild west! Po drodze mieliśmy cztery przerwy. Dwie z nich były planowane – w markecie Topaz w Winnicy oraz na działce u Szymka i Pauli nad Zalewem Zegrzyńskim. Wcześniej pisałem już o kawie w Ciechanowie. Czwarty (wymuszony) postój zrobiliśmy w Gąsiorowie, bowiem Belo za mocno pochylił się w zakręcie i zaskoczył go żwir. W efekcie pościerał się jak parmezan. Na szczęście nie było w pobliżu ludzi więc nie musiał szybko wstawać i uciekać, udając że nic się nie stało – ma to w zwyczaju w takich sytuacjach. Będzie trochę piekło, ale się zagoi – obojczyki i rower bez szwanku.
Cieszę się, że udało się zrobić niezły trening. Szkoda, że nie mamy tu gór. Już za dwa tygodnie czeka mnie wyjazd do Tyrolu, gdzie Alpy zweryfikują formę. Obawiam się, że będzie bolało…
Nasze rowery pod drewnianym kościołem św. Jana Chrzciciela z 1792 roku w Gąsiorowie
Belo tuż po wywrotce. Na pierwszym planie lekko pogięty element klamkomanetki.
Odpoczynek przy gorącej herbacie na działce u Szymka i Pauli