Są tacy, którzy kilka tygodni przed ślubem bardziej cenią smak potu kapiącego z czoła, niż szampana spływającego po cyckach tancerki go-go. Adam „Coachu” Mijakowski, z którym znamy się z czasów studenckich, jest właśnie taką osobą. Pod koniec września miałem przyjemność gościć na jego weekendzie kawalerskim w Wiśle. Zamiast panienek i morza alkoholu były rowery, góry, deszcz i dużo błota.
W sobotni poranek budzę się o dziesiątej. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wstałem tak późno. Pogoda nie zachęca jednak do aktywności. Dżdży. Wierzchołki gór spowijają gęste, siwe chmury. Okropna wilgoć i ledwie 11°C nie motywują nas do błyskawicznych ruchów. Zaczynam tęsknić za upałami, które towarzyszyły mi podczas wszystkich tegorocznych rowerowych wyjazdów. Wyczekujemy na poprawę sytuacji, ale nic na to nie wskazuje, więc przed 13 ruszamy w deszczu. Cel na dziś – Stożek.

Mokro…
Zaczynamy spokojnie po asfalcie i betonowych płytach. Gdy wjeżdżamy w las jesteśmy już mokrzy. Podjazd czarnym szlakiem do schroniska na Soszowie rozgrzewa na tyle, że nikomu nie przeszkadza siąpiący deszcz. Najbardziej strome fragmenty pokonujemy „z buta”, bowiem opony ślizgają się na mokrych kamieniach. W schronisku gwar. Akurat trwają finałowe zawody Pucharu Polski w dog trekkingu i niektórzy uczestnicy zatrzymali się tu na odpoczynek. Wypatruję Artura Moronia, który lubi ścigać się z psem, ale przecież on nigdy nie robi przerw, tylko biegnie po medale…

Wpis do księgi pamiątkowej na Soszowie
Raczymy się gorącą herbatą i ruszamy w kierunku Stożka. Wyjście z ciepłego pomieszczenia na błotnisty szlak nie jest przyjemne, ale pan młody słusznie zauważa:
nie jesteśmy tu dla przyjemności.
Pada coraz bardziej. Specjaliści od prognozowania pogody przewidywali inny obrót wydarzeń, ale rzeczywistość jest bolesna. Na szczęście szlak pnie się w górę, więc szybko zimna woda na ubraniach miesza się z gorącym potem i nie czuć chłodu. Kawałek zjazdu i znowu wspinaczka. Nie używam w ogóle okularów, bo nic przez nie nie widać. Wdrapujemy się pieszo przez najbardziej nachylony, najeżony korzeniami, odcinek i do szczytu Stożka pozostaje nam ostatnia część, którą da się już pokonać na rowerze.
Przenikliwe zimno nie pozwala na dłuższe przebywanie na górze. Kamienie zaczynają strzelać spod opon, a błoto lata w powietrzu i oblepia twarze. Jedziemy technicznym zjazdem do Wisły. Ścieżka wyprowadza nas do stacji kolejowej Głębce. W planie mamy jeszcze jedno wzniesienie, ale zaledwie siedem stopni na termometrze w połączeniu z kompletnie przemoczoną odzieżą, skłania nas do skierowania się wprost do domu i wskoczenia pod gorący prysznic najszybciej, jak to możliwe.

Na szlaku między Soszowem i Stożkiem

Zimno, mokro i do domu daleko

Mglisty fragment szlaku na Stożek

Przeszkoda nie do przejechania
Niedziela nie przynosi nagłego skoku temperatury, ale brak deszczu i wychodzące co jakiś czas słońce zwiastują znaczną poprawę sytuacji. Przed południem rozpoczynamy atak na Trzy Kopce Wiślańskie. Początkowo szlak wiedzie asfaltem, potem pojawiają się betonowe płyty. Nachylenie przekracza 20%. Nawierzchnia zmienia się w kamienistą i właśnie taka jest już do końca podjazdu. Teraz bardzo przyjemny odcinek w dół. Nie ma wielkich kamieni, jest za to trochę błota, ale można się naprawdę dobrze rozpędzić i skorzystać z dobrodziejstw fulla. Przed nami cel dzisiejszej wycieczki – Salmopol. Niestety ścieżka wiodąca do przełęczy jest bardzo stroma i usłana głazami, więc jazda jest niemożliwa. Przez kilkaset metrów wpychamy nasze maszyny. Siadamy na nie dopiero na asfaltowym odcinku tuż przed przełęczą. Robi się bardzo zimno. Temperatura znowu spada do siedmiu stopni. Ciepła herbata z solidną dawką soku malinowego i cytryną ratuje sytuację.
Czerwonym szlakiem jedziemy kawałek w stronę Szczyrku i odbijamy na zachód do czarnego. Nim docieramy do Stałego Gronia. „Coachu” mówi:
teraz będzie najtrudniejszy zjazd podczas całego weekendu.
Nie kłamie. Kamienista ścieżka robi się bardzo stroma i żałuję, że tuż przed wyjazdem popsuła się moja regulowana sztyca. Nagle, przy sporej prędkości, coś zaczyna szumieć, a rower źle się prowadzi. Spoglądam na tylne koło – flak. W oponie znajduję wystający łeb gwoździa. Wyciągam go i ze zdziwieniem patrzę na rozmiar intruza. Po zmianie dętki dołączamy z „Coachem” i Szymonem do Jarka i Krzyśka, którzy czekają na końcu zjazdu. Czeka nas ostatnia wspinaczka z Doliny Leśnicy na Trzy Kopce. Znowu można się porządnie rozgrzać. Stygniemy za to na szczycie, w oczekiwaniu na wszystkich. Teraz już tylko zjazd do domu. Początkowo pędzimy błotnistym szlakiem, by po chwili zakończyć przygodę na asfaltowej końcówce.

W drodze na Salmopol
Bardzo dawno nie byłem w polskich górach na MTB. Szkoda, że mamy do nich tak daleko z Warszawy, bowiem to zupełnie inna przyjemność, niż jazda po płaskim. Beskidzkie szlaki wydają się idealnym miejscem do offroadowych harcy…
Jeśli jednak ktoś nie wyobraża sobie kawalerskiego bez panienek, to Wisła i tak jest znakomitą destynacją. W szatańskim przybytku Flamingo, na wjeździe od strony Ustronia, „bikersi” mają rabat. A kolarz to przecież też „biker”.