Nie pamiętam, żeby jakiekolwiek zawody pozostawiły w mojej głowie tak wiele pozytywnych wrażeń i sprawiły tyle radości, jak Rajd Miejski 360° Gliwice 2012. Szczególnie podobał mi się drugi etap imprezy, w którym dominowała jazda na rowerze, ale pojawiły się też kajaki, rolki i bieg na orientację. Przez ostatnie lata z map korzystałem tylko przy wyznaczaniu tras na wycieczki. Potem jechałem po śladzie widocznym na odbiorniku GPS. Kompasu nie używałem praktycznie nigdy. Rajd przygodowy był więc dla mnie powrotem do pasjonujących czasów młodości i przemierzania setek kilometrów z mapą. Wczoraj pisałem o wrażeniach z pierwszego dnia (biegowego), a dziś czas na wspomnienia z etapu rowerowego. Oczywiście w odbiorze pomocny będzie zapis śladu z zegarka (z zaznaczonymi punktami kontrolnymi i podzielonego według konkurencji), który znajduje się poniżej.
Niedziela. Pobudka o siódmej rano. Mama Kołtiego przygotowuje pyszne śniadanie dla zawodników oraz ich kibiców. O ósmej pakujemy się do busa i ruszamy do Gliwic. Z Mikołowa jest 35 km, więc pół godziny przed zaplanowanym startem zjawiamy się pod radiostacją. Sprawdzamy rowery, wszystko działa. Koła napompowane na 3,5 atmosfery, bo przeważać będą odcinki po asfalcie. Jak na środek maja jest dość zimno – około 8°C i porywisty wiatr. Grucha dzieli zespoły na cztery grupy, aby był mniejszy burdel przy wydawaniu map. Ale dziś jest spokojniej niż wczoraj. Wszystko przez to, że kolejność zaliczania PK jest narzucona przez organizatorów. W gestii zawodników leży więc tylko wybór wariantu przejazdu między oznaczonymi miejscami, gdzie oczywiście w większości przypadków czekają rozmaite zadania do wykonania. Jeśli chcesz zobaczyć, jak wyglądała mapa na drugi etap, kliknij tutaj. Oprócz jazdy na rowerze zaplanowany jest odcinek kajakowy, bieg na orientację, rolki oraz nawigacja GPS. Razem wszystkiego około 85 km. Limit czasowy to osiem godzin. Po tradycyjnym odliczaniu następuje wystrzał i zaczyna się akcja!
ZPKS tuż po przybyciu do Gliwic | Żaba w oczekiwaniu na start (fot. Agnieszka Sikorska)
Tuż przed dystrybucją map (fot. Agnieszka Sikorska)
Okulary z żółtymi szkłami na słabą pogodę (fot. Agnieszka Sikorska)
Mój plan na początek to jazda w miarę z przodu (jak mawiają zawodnicy szosowi – aby myśleć o dobrym miejscu zawsze musisz jechać bliżej czoła peletonu, a nie w ogonie) i zaliczenie pierwszych 3-4 punktów raczej w grupie. Dzięki temu możemy oszczędzić czas i nie zajmować się precyzyjną nawigacją. Udaje nam się to jednak tylko częściowo. Już na starcie zostajemy nieco z tyłu, potem jeszcze skręcamy razem z częścią teamów za wcześnie w prawo na autostradę i musimy szybko zawracać. Tracę Żabę z pola widzenia i rozglądając się za nim spadamy o kilka pozycji. Wreszcie się odnajdujemy i do PK1 jedziemy w dość mocnym tempie wyprzedzając po drodze ze dwie lub trzy drużyny. Aby zaliczyć punkt trzeba przedostać się przez strumień. Zostawiam rower i pędzę podbić kartę. Ci, którzy walczą o zwycięstwo, bez zastanowienia wskakują do wody, by jak najszybciej znaleźć się przy perforatorze. Niektórzy z dalszych pozycji też tak robią, ale ja wyobrażam sobie następne sześć godzin z przemoczonymi butami i biorąc pod uwagę temperaturę powietrza, wybieram wariant po kamieniach. Pędzimy do PK2. Próbuję złapać kogoś przed nami, aby pojechać trochę na kółku, ale odwracam się i czerwona twarz Żaby z patrzącymi na mnie błagalnym wzrokiem oczami zniechęca mnie do tego pomysłu. Jesteśmy teamem więc zwalniam i sam walczę pod wiatr. Do punktu na skraju lasu przyjeżdżamy wśród tłumu porozdzielanych o kilkadziesiąt metrów zawodników. W naszej okolicy powstaje spora dziura – lepsi już odpalili, a ci traktujący rajd bardziej rekreacyjnie są kawałek za nami. Mamy trochę problemów z PK3, ponieważ droga, która powinna nas zaprowadzić do celu, okazuje się być ślepą i chwilę błądzimy. Nasz los podziela kilka innych drużyn. W końcu atakujemy od drugiej strony i znajdujemy lampion z perforatorem. Teraz kawałek dłuższej jazdy. Żaba łapie wreszcie drugi oddech i na asfalcie doganiamy kilku rowerzystów. Razem z teamem Tandem skręcamy w polną drogę prowadzącą do PK4. O ile na asfalcie jechali szybko, to w terenie wyraźnie zwalniają. Czwarty punkt to formalność – sędzia stoi z lampionem dokładnie na ścieżce naszego przejazdu. Jeszcze przez moment ciśniemy przez las i wypadamy na asfalt. Do PK5 jedziemy w towarzystwie zespołu nr 4 „Chłopaki nie płaczą” (nazywanego w dalszej części relacji „młodymi”, ze względu na wiek oczywiście). Jak się później okazało, przez cały dzień jedziemy blisko siebie i wielokrotnie spotykamy się na trasie. Bez problemu znajdujemy plażę nad jeziorem Czechowickim. Przed nami odcinek kajakowy.
Przeprawa przez strumień do PK1 (fot. exmedio.pl/Wojciech Urbaś)
Na brzegu czeka na nas Agnieszka i robi kilka zdjęć. Od obsługi dostajemy ortofotomapę z naniesionymi punktami kontrolnymi oznaczonymi literami A-E (kliknij, aby zobaczyć jak wygląda taka mapa). Wybieramy kajak i po chwili już wiosłujemy do pierwszego lampionu. Oprócz tego, że wyprzedzamy młodych zaraz po wypłynięciu z plaży (nie mogą początkowo zsynchronizować ruchów), na wodzie nie dochodzi do żadnych przetasowań w okolicy naszej pozycji. Zaliczenie wszystkich PK na brzegach akwenu zajmuje nam dokładnie 23 minuty.
Ruszamy na odcinek kajakowy (fot. Agnieszka Sikorska)
Po 23 minutach jesteśmy z powrotem (fot. Agnieszka Sikorska)
Odcinek kajakowy rozrzedza nieco stawkę, więc będziemy na razie poruszać się samotnie. Przegryzamy po batonie i ruszamy na południe przez Łabędy do Portu Gliwickiego. Tam, na terenie Urzędu Celnego znajduje się PK6 oraz zadanie polegające na rzuceniu koła ratunkowego na boję. Sztuka ta udaje mi się za pierwszym podejściem, więc szybko załatwiamy sprawę z perforacją i po przełożeniu mapy atakujemy dalej. Ponownie próbuję załapać się do „pociągu” składającego się z dwóch teamów, ale Żaba prosi o chwilę wytchnienia, więc tracimy trochę dystansu. PK7 zlokalizowany jest na polnej drodze, którą wiedzie szlak rowerowy. Odnajdujemy go bez najmniejszego problemu. Podbijam kartę, a mój partner z zespołu jedzie dalej. Zanim go doganiam orientuję się, że odjechaliśmy troszkę za daleko i nadrabiamy niepotrzebnie jakieś 500 metrów. Po wjeździe na asfalt w Ostropie ponownie spotykamy młodych, których zgubiliśmy nad jeziorem. Wykorzystali nasz błąd wyboru trasy. Widać, że dobrze znają okolicę, bo w Wilczym Gardle cisną przez małe uliczki. My wybieramy główną drogę.
Zadanie sprawnościowe w Porcie Gliwickim (fot. exmedio.pl/Jola Kryk)
Docieramy do Smolnicy, a tam na PK8 zlokalizowane jest kolejne zadanie – bieg na orientację. Otrzymujemy mapę okolicy w skali 1:10000 z zaznaczonymi pięcioma punktami oznaczonymi literami F-J. Zmieniam buty z SPD na biegowe (cały czas wiozę je w plecaku) i po chwili z kompasem w dłoni ruszamy w las. Bez problemu odnajdujemy punkt G (fachura się wie!). Potem niepotrzebnie idziemy przez las „na czuja”, bo gubimy się zupełnie. Myślę, że trzeba będzie potrenować orientację w terenie. Tracimy mnóstwo czasu na poszukiwaniu lampionu oznaczonego literą H. Wreszcie, po odnalezieniu ścieżki i jakiegoś charakterystycznego punktu orientujemy mapę i jak po sznurku trafiamy do celu. Pozostałe trzy miejsca idą jak po maśle. W drodze na parking, gdzie zostawiliśmy rowery, wyprzedzamy młodych (który to już raz!). Całe zadanie okazuje się dla nas najbardziej czasochłonne, bo zajmuje aż 1 h 16 m. Ale niespodzianka – inne drużyny, które bezpośrednio z nami rywalizują mają jeszcze większe problemy i przesuwamy się o kilka pozycji do góry. Obsługa mówi, że przed nami jest około 25-26 drużyn. To daje nam pozytywnego kopa. Żaba zajada kanapkę, ja pochłaniam flapjacka (angielski przysmak energetyczny, który dostałem od Tigera) i pokrzepieni informacją ruszamy do walki o jeszcze lepsze miejsce. Chcieliśmy zobaczyć minę Gruchy po naszym awansie o ponad 20 pozycji w stosunku do soboty. Ale do mety jeszcze bardzo daleko…
W drodze do PK9 Żaba ma bliższe spotkanie z błotem, ale nie tracimy na szczęście zbyt dużo czasu i po perforacji karty ciśniemy pod wiatr do PK10, gdzie czeka nas przejażdżka na rolkach. Po tym odcinku nie obiecujemy sobie za dużo. Ja miałem wcześniej rolki na nogach zaledwie pięć razy (dziękuję Antkowi z Sekcji Narciarskiej PW za ekspresowy kurs w Kaunertal), a mój partner chyba trzy. Jednak ku naszemu zdumieniu inni radzą sobie znacznie gorzej w tej konkurencji. Niektórzy wręcz uprawiają chód na kółkach. Na ponad 4-kilometrowym odcinku do PK11, biegnącym wzdłuż autostrady, udaje nam się wyprzedzić kolejne cztery teamy. Powrotny odcinek pod wiatr jest koszmarny, ale i na nim rozbudowujemy przewagę. Teraz nie mamy nikogo bezpośrednio w naszym zasięgu – ani z przodu, ani z tyłu. Zjadam dwa energetyczne żele, bo czuję, że zaczyna mi brakować powera. Pakujemy rolki do wora, perforujemy PK12 i po 40 minutach od rozpoczęcia zadania wskakujemy na rowery.
Dojazd do PK10 | Na rolkach (fot. Piotr Karkowski)
Tuż po przesiadce z rolek na rowery (fot. Paweł Gruca)
Wiatr w plecy sprawia, że mkniemy przez długi odcinek cały czas ponad 30 km/h. Do PK13 docieramy więc w tempie błyskawicy, po drodze mijając sympatyczny duet z kategorii MIX. Jedyną przeszkodą okazuje się brama tuż przed lotniskiem sportowym. Bramę oszczędzamy i przechodzimy nad nią, a nie z nią. Proszę Żabę, żeby wykonał zadanie wspinaczkowe, ponieważ ma miękkie podeszwy. W pewnym momencie łapie go skurcz i z krzykiem odpada od ścianki, ale osoba asekurująca jest czujna i nic złego się nie dzieje. Druga próba kończy się sukcesem, ale tracimy trochę czasu i na plecach mamy dwa zespoły. Opracowuję szybko optymalny dojazd do basenu „Neptun”, gdzie zlokalizowany jest PK14. Do mety jest już tak blisko, a jednocześnie tak daleko. W dodatku rywale siedzą nam na karku. W połowie drogi do punktu łapie nas ulewa. Jest zimno i nieprzyjemnie. Zakładam kurtkę, a Żaba twardo ciśnie w swoim ortalionie. Zaczyna mi dokuczać ból w prawej rzepce – chyba spowodowany chłodem i wczorajszym biegiem. O dziwo operowane kolano ma się znakomicie. Na basenie kolejne zadanie-niespodzianka. Trzeba odszukać perforator ukryty w sali zabaw dla dzieci. Obchodzę całe pomieszczenie, sprawdzam parapety i maskotki, a dopiero na końcu przerzucam kolorowe piłeczki. Minuty mijają, przeciwnicy się zbliżają, w poczynania wkrada się nerwowość. Obsługa jest nieugięta i nic nie podpowiada. Wreszcie – jest! Pozostały tylko dwa punkty.
Ale się naszukałem tego perforatora! (fot. Aleksander Jasik)
PK15 zlokalizowany jest bardzo blisko centrum, w Parku Kultury i Wypoczynku. Zadanie okazuje się banalne – korzystając z odbiornika GPS Garmina należy zlokalizować trzy punkty (litery K-M) w lesie. Bułka z masłem, dla użytkownika takiego sprzętu. Załatwiamy sprawę raz dwa i czerwonym szlakiem ruszamy… No właśnie, w niewłaściwą stronę. Na szczęście szybko sprawdzam kompas i pędzimy we właściwym kierunku do ostatniego PK16 – na stadion Piasta Gliwice. Zapominam, że Kołti mówił mi o tylko jednej drodze prowadzącej do tego obiektu. Próbujemy wjechać od tyłu i natrafiamy na mur. Obawiam się, że zespoły, które są blisko, mogą nas teraz „łyknąć”. Ale na szczęście pod wejściem na stadion jesteśmy sami. Zostawiamy rowery i biegniemy na boisko treningowe. Tam czeka zadanie – trzeba strzelić bramkarzowi Piasta bramkę. Akurat golkiper robi sobie przerwę, więc zastępuje go ktoś z obsługi punktu. Przy pierwszym podejściu pokonuję go strzałem w prawy róg. Z jednej strony mamy farta, bo szybko załatwiamy sprawę, ale z drugiej fajnie byłoby zmierzyć się z ligowym bramkarzem. Przed nami ostatnie 600 metrów jazdy. Wiemy, że nikt nas już nie wyprzedzi. Spotykamy goniące nas cztery drużyny w stadionowym hallu (w tym po raz kolejny młodych). Są minutę, może dwie za nami. Spokojnie dojeżdżamy pod radiostację. Pokonanie całej trasy zajmuje nam 6 godzin i 29 minut. Drugiego dnia na liczniku mamy w sumie 92,3 km (najlepsi zrobili podobno 86 km) – rower: 72,9 km, kajak: 2,3 km, rolki: 8,5 km, bieg: 8,6 km.
Zadanie futbolowe na stadionie Piasta Gliwice (fot. exmedio.pl/Wojciech Urbaś)
Zobaczyć zdziwienie Gruchy – bezcenne. Naszą postawę kwituje słowami „no, dziś to dojebaliście!”. Owszem – nie inaczej. 21. pozycja wśród wszystkich zgłoszonych teamów na drugim etapie to świetny wynik. Ale rower to co innego niż bieganie. Za nami na metę w przeciągu trzech minut przybywa aż pięć drużyn. Udało się więc pięknie odeprzeć ich ataki. Dobry występ drugiego dnia pozwala nam się cieszyć z bardzo dobrego 18. miejsca w kategorii M (na 36 sklasyfikowanych zespołów) z łącznym czasem 10 godzin i 14 minut.
Na mecie dzielimy się wrażeniami z Gruchą (fot. Agnieszka Sikorska)
Pół godziny po zamknięciu mety na scenę wkraczają Grucha z Igorem i rozpoczyna się ceremonia wręczania dyplomów oraz pamiątkowych Buffów wszystkim uczestnikom rajdu, a także nagród rzeczowych najlepszym. Uroczystość nieco się opóźnia, bo na jakiś czas pajac z TVN Turbo zabiera mikrofon i zaczyna opowiadać o swoich wojażach po świecie. Chłopaki z Teamu 360, chyba przez grzeczność, dają mu się wyszaleć i po 15 minutach przechodzimy do konkretów. My niestety nie możemy zostać na wspólne zdjęcie, ponieważ mamy jeszcze w planie koncert Petera Gabriela w Oświęcimiu. Żegnamy się z Gliwicami i opuszczamy to piękne miasto.
Odbieramy pamiątkowe dyplomy za 18. miejsce (fot. Agnieszka Sikorska)
WYNIKI ETAPU ROWEROWEGO
WYNIKI CAŁEGO RAJDU
Jak zapamiętam ten rajd? Jak jedną wielką przygodę. Formuła tych zawodów jest dla mnie ideałem (co już podkreślałem wcześniej). Na pewno nie jest to zabawa dla każdego. Sam znam kilka osób, które lubią rywalizację, ale potrzebują do tego wyznaczonej trasy. Ja z kolei z nawigowania z wykorzystaniem mapy czerpię dodatkową przyjemność. Aspekt wyboru optymalnej trasy jest pasjonujący. Na pewno muszę przed przyszłym rokiem poćwiczyć biegi lub jazdę na orientację, ponieważ na tym elemencie straciliśmy za dużo czasu i niepotrzebnie zrobiliśmy dodatkowy dystans. Bardzo się cieszę, że udało nam się zaliczyć wszystkie punkty kontrolne oraz zmieścić w limicie czasowym (szczególnie pierwszego dnia). Myślę, że zdrowe kolano pozwoli na więcej treningów biegowych, co pozytywnie wpłynie na tempo pokonania etapu pieszego. A Żaba może wyjmie rower z piwnicy częściej niż na jeden weekend w roku i też przyczyni się do poprawy naszego rezultatu. Cóż więcej mogę napisać – było fantastycznie! Za rok koniecznie musimy pojawić się na starcie, mam nadzieję, że w większym gronie znajomych.
Zwieńczeniem udanego weekendu był niesamowity koncert Petera Gabriela w towarzystwie orkiestry New Blood w Oświęcimiu. Mieliśmy z Agnieszką miejsca pod samą sceną. Piękna oprawa wizualna, artysta w wysokiej formie wokalnej i te niewiarygodne emocje płynące ze sceny… Po prostu weekend marzeń!