15 sierpnia obchodziłem 33. urodziny.  Zamiast na imprezę suto zakrapianą alkoholem, wybrałem się na Bike Orient do Parku Krajobrazowego Międzyrzecza Warty i Widawki. Nie trudno więc zgadnąć o jakim prezencie marzyłem. Po ostatnim niebywałym sukcesie w Przysusze apetyt na rywalizację z najlepszymi miałem ogromny, ale po analizie listy startowej, ciężko było liczyć na coś lepszego niż pierwszą dziesiątkę.

Do Burzenina wybraliśmy się we trójkę ekipą z Teamu 360° – oprócz mnie barwy klubowe przyodziali Karolina Pacek i Łukasz Senderek. Organizatorzy w komunikacie przedstartowym zapowiedzieli, że na trasie będzie sporo piachów. A kto lubi jeździć po piachu? Chyba nikt. Jeszcze większym katem od pustynnych ścieżek był niemiłosierny upał, jaki od kilkunastu dni utrzymywał się w Polsce. Oczywistym było, że jazda przez osiem godzin w takich warunkach nie będzie bułką z masłem. Nadzieją napawały przeprawy przez rzeki, którymi budowniczy trasy uatrakcyjnił rywalizację.

Na start docieramy ze sporym zapasem czasowym, więc spokojnie sprawdzamy sprzęt i bez nerwów oczekujemy rozpoczęcia ścigania. Tuż przed dziesiątą odbieramy mapy i zaczynamy wytyczać rutę. Zakładamy z Łukaszem jazdę solo, ale przynajmniej kolejność punktów ustalamy podobną, aby widywać się na trasie. Utrudnieniem jest rzeka Warta, przez którą można się przeprawić wpław legalnie zaledwie w jednym miejscu oraz przez most w Burzeninie. Trzeba więc zrobić dwie pętle – po wschodniej i zachodniej części. Rozpoczynamy od PK11 na lewym brzegu Warty, a potem kierujemy się na wschód. To właśnie w tym miejscu rozstaję się z moim kolegą z Teamu 360°, ponieważ ma problemy techniczne z rowerem. Jestem jednak pewien, że podobnie jak ostatnio, jeszcze wielokrotnie się spotkamy. Rzeczywistość okazuje się jednak zupełnie inna, ponieważ jedzie mi się jak z nut i ani myślę, żeby ktokolwiek mnie doganiał. Bardzo szybko zaliczam PK20 przy wapienniku oraz PK16 w dołku, chociaż tu zagłębień terenu jest kilka i muszę chwilę poszukać. Niestety gubię żel energetyczny, co mnie nieco martwi, ponieważ zawsze boję się o zapasy żywieniowe. Teraz długi przelot do PK3 na prawym brzegu Widawki. Niestety jest pod wiatr, ale sił mam jeszcze sporo, więc się nie oszczędzam. Punkt zawieszony na konarze tuż nad wodą jest miodem na moje serce – brodząc przez rzekę mogę się ochłodzić. Spotykam Piotra Niewęgłowskiego, który dotarł tu kilkadziesiąt sekund przede mną. W drodze powrotnej do Rogoźna mijam się z Łukaszem Senderkiem – ależ już jest blisko! Biorąc pod uwagę, że naprawiał rower 15 minut, musiał narzucić potworne tempo.

Przeprawa przez Wartę przy PK11

Przeprawa przez Wartę przy PK11

Jadę dalej swoim rytmem i aż nie mogę uwierzyć że kolejne punkty znajduję z wielką łatwością. Wybieram dość dobre, przejezdne warianty. Bardzo podoba mi się PK13 w opuszczonym gospodarstwie. Domostwo widać z daleka, a dotrzeć do niego można przez ściernisko. Lampion schowany jest wewnątrz budynku, więc obchodzę posiadłość, zanim mogę perforować kartę. Za PK13 mijam się na asfalcie z Grześkiem Liszką, który pokonuje trasę w odwrotnym kierunku. Na szczycie Topielni, przy dziewiątym punkcie kontrolnym, spotykam grupkę osób i po wymianie uprzejmości mknę dalej do PK14, czyli połączenia strumyków. To chyba najbardziej „ukryty” punkt jak dotąd – kilka minut mija zanim docieram we właściwe miejsce. Patrzę na zegarek – czas 2h 55m wydaje mi się aż nierealny, bowiem mam już zaliczone 50% trasy.

Wciąż zastanawiam się kiedy coś się wydarzy, kiedy zatkam się gdzieś na pół godziny, albo złapię gumę. Nic takiego jednak się nie staje. Popełniam niewielki błąd przy poszukiwaniu schronu wojennego (PK2) oraz mijam punkt żywieniowy o kilkaset metrów, ale są to małe wpadki. Ponieważ jest naprawdę dobrze, postanawiam ograniczyć pobyt w strefie bufetu do minimum. Zjadam dwa plasterki arbuza, pakuję kilka kawałków banana do kieszeni na plecach, uzupełniam bukłak, smakuję izotonik od sponsorów i bez marnowania czasu ruszam asfaltem w stronę rzeki Widawki, gdzie na rozwidleniu wałów znajduje się PK4. Docieram tu trochę na czuja, przez łąki, ale wał ma na tyle charakterystyczny kształt, że szybko lokalizuję się na mapie i odnajduję lampion. Spotykam przy nim zawodnika, który zgubił kartę kontrolną. To musi być dopiero przykre. Tyle godzin mordowania się w upale i wszystko na nic. Sam też boję się zawsze o kartę, ponieważ wożę ją po prostu w jednej z kieszeni na plecach. Rollery z plastikowym mocowaniem kojarzą mi się ze zgubionymi skipassami na nartach, a smycz na szyi chyba też nie jest najlepszym rozwiązaniem. Szczerze mówiąc nie wiem jakie jest optimum w tej kwestii – może napiszecie w komentarzach, jakie metody stosujecie. Na razie moja jest skuteczna i się jej trzymam.

Łukasz Senderek perforuje kartę kontrolną

Łukasz Senderek perforuje kartę kontrolną

Teraz zaczyna się według mnie najgorszy fragment, który wysysa ze mnie wszystkie siły. Najpierw męczę się nieco ze znalezieniem ambony (PK18) – to w mojej ocenie najtrudniejszy do odszukania punkt dnia. Potem cierpię, przepychając korby na szlaku konnym. Mimo niskiego ciśnienia w oponach, które wcześniej pozawalało pokonać piachy, grzęznę potwornie. Upał jak na Saharze, moc spada, a marzenia o podium wciąż mam. Wreszcie docieram do lepszego odcinka, ale droga prowadząca do PK8 jest koszmarem. W okolicy lampionu spotykam kilka osób, które leżą na ziemi i odpoczywają. Ja nie pozwalam sobie na taki luksus i po kilku minutach skręcam z asfaltu w kolejną polną drogę, aby spenetrować zbocze Góry Charlawej. Tu z pomocą przychodzi mi jeden z uczestników, który akurat znajduje się przy perforatorze, więc oszczędza mi kilku minut szukania. Do zaliczenia mam więc ostatnie cztery punkty, a ledwo przekroczyłem granicę pięciu godzin. Wiem już na 100%, że dziś pokonam całą trasę i mam pełną świadomość, że zrobi tak wielu innych zawodników. Liczyć będzie się tylko czas.

Od tego momentu zaczyna mi się jechać fatalnie. Jestem przegrzany, potwornie zmęczony i mam dość. Ale myśl, że jest dobrze pcha mnie do przodu. Z niewielkim nadłożeniem drogi zaliczam PK6 i kieruję się na zachód dobrą, asfaltową drogą. Podjazd ciągnie się w nieskończoność i ciężko powiedzieć, że jadę – ja po prostu człapię. Marzę o tym, aby ktoś w przydrożnych gospodarstwach podlewał ogród i przeznaczył odrobinę wody na schłodzenie mojej głowy i karku. Niestety, nic takiego nie ma miejsca. Ratunkiem okazują się burzowe chmury, które zaczynają się gromadzić nad nomen-omen Burzeninem. Co prawda z nieba nie spada ani kropla, ale przynajmniej słońce przestaje mnie smażyć jak solę na patelni. Róg lasu, na którym umieszczony jest PK10, znajduję bez problemu. Wlokę się na północ przez las. Zatrzymuję się na chwilę, by nie popełnić błędu nawigacyjnego. Odmierzam linijką, sprawdzam licznik i trafiam bez zająknięcia na PK19, umieszczony w dołku kilkadziesiąt metrów od drogi. Teraz kawałek asfaltu i odbicie na szutrówkę w kierunku Ligoty. Z daleka rozpoznaję znajomą sylwetkę zawodnika zmierzającego w moim kierunku. To Łukasz. Dawno się nie widzieliśmy. Kłaniamy się sobie w pas. Zwalniając, wymieniamy w lakoniczny sposób informacje:

– Ile jeszcze?

– Dwa.

– A ja jeden.

No to nieźle – myślę. Mam kilkadziesiąt minut przewagi. Tylko, czy to wystarczy na najlepszych? Sprawnie zaliczam ostatni punkt nad Wartą i – powinienem napisać – mknę do mety. Ale nie mam już siły mknąć, więc człapię, ledwo 20 km/h po asfalcie. Na szczęście jest już bardzo, bardzo blisko. Wpadam na „kreskę” z czasem 6:24 i od razu pytam o miejsce. Dowiaduję się, że przede mną tylko dwóch zawodników zjawiło się w bazie z kompletem punktów – co oznacza, że zdobywam wymarzony medal. Radość wielka mnie rozpiera, ale ani myślę o jej manifestowaniu, gdyż jestem wypompowany do zera. Idę po regeneracyjny posiłek i bezalkoholowe piwo, ale wciskam ledwo trzy pierogi – nie mam siły jeść. Kładę się pod drzewem i w pozycji horyzontalnej spędzam 45 minut. Dopiero potem wstaję i wymieniam kilka uwag z innymi zawodnikami. Łukasz ostatecznie przybywa na metę 37 minut po mnie i zajmuje 9. miejsce. Za to do medalowego wora Teamu 360° brąz dorzuca Karolina Pacek (15 punktów, 7:48).

To był naprawdę wyczerpujący dzień. Trasa okazała się nawigacyjnie o wiele łatwiejsza, niż poprzednio w Lasach Przysuskich. Z tego względu o miejscach wśród czołówki decydował wyłącznie czas – aż 16 zawodników zaliczyło komplet punktów, podczas gdy w Przysusze zaledwie dwóch. Pod koniec czerwca na czwarte miejsce zapracowałem dobrą taktyką, dziś na trzecie – nawigacją (chociaż była naprawdę łatwa) i szybką jazdą. Na pewno kilka wyjazdów szosowych, podczas których pokonywałem podjazdy w ogromnych upałach też uodporniło mnie na taką pogodę. Pozostawić w pokonanym polu takich mistrzów, jak Grzegorz Liszka, czy Radosław Walentowski, to wielka sprawa. A medal zdobyty w Burzeninie to dla mnie pierwsze cenne rowerowe trofeum w historii, bo wywalczone z dobrymi zawodnikami w tej dyscyplinie. Gratulacje dla Adama Wojciechowskiego (kosmiczny czas 5:52) i Łukasza Mirowskiego (6:21), którzy zajęli dwa czołowe miejsca. Cóż więcej mogę powiedzieć – to były świetne urodziny!

Kliknij na mapę, aby zobaczyć trasę mojego przejazdu

Kliknij na mapę, aby zobaczyć trasę mojego przejazdu

Dystans: 112 km | Suma podjazdów: 499 m | Czas: 6:24 | PK: 20/20 | Miejsce: 4/33
OFICJALNE WYNIKI BIKE ORIENT PK MIĘDZYRZECZA WARTY I WIDAWKI
ŚLADY PRZEJAZDÓW ZAWODNIKÓW W SERWISIE 3DRERUN