Z wielką radością przeczytałem informację, że na Mazowszu zostaną zorganizowane mini Tropy – impreza idealnie wypełniająca lukę po Maratonie Terenowym Blisko Otwocka, który się w tym roku nie odbył. Na start w długim maratonie na orientację czekałem właśnie od zeszłorocznej edycji MTBO. Po bardzo udanym występie pod koniec zeszłego sezonu w tej imprezie, miałem ogromny apetyt na walkę o pierwszą dziesiątkę. Patrząc obiektywnie, było to założenie irracjonalne. W tym roku – ze względu na powiększenie rodziny – liczba pokonanych na rowerze kilometrów zmalała o połowę. Również dwa starty treningowe w rowerowej jeździe na orientację nie napawały przesadnym optymizmem. Jednak nie wahałem się ani chwili i stanąłem na starcie do długiego dystansu, czyli popularnej „setki”.
Za chwilę odwrócimy mapy i damy upust ciekawości
Pechowy początek
Trasę maratonu zamierzamy pokonać we dwójkę z moim szwagrem Belem, z którym występujemy w drużynie w rajdach miejskich. Po odprawie technicznej i rozdaniu map zabieramy się za rysowanie trasy. Ponieważ czas ucieka, skupiamy się na obraniu optymalnej kolejności zaliczania punktów, a nie wykreślaniu precyzyjnie przejazdu poszczególnymi drogami. Sześć minut od ogłoszenia startu ruszamy do akcji. Dość szybko perforujemy kartę na punktach 5 i 18. Niestety już na samym początku mój kompan gubi licznik. Każdy, kto choć raz startował w jeździe na orientacje, wie jakie znaczenie ma ten przyrząd w nawigacji. Po ułamanej śrubie w mapniku (ta przygoda przytrafiła się wieczorem w przeddzień imprezy), to już druga strata Bela, a jeszcze na dobre nie zdążyliśmy się spocić. Przy przejeździe na PK3 doświadczamy organoleptycznie nie najlepszej dokładności mapy, o której była mowa na odprawie i lądujemy przed bramą do gospodarstwa. Tracimy cenne minuty, ale nadrabiamy szybką jazdą. Bez problemu odnajdujemy drzewo na grobli i zamiast wrócić do utartego szlaku zaczynamy bawić się w łowców przygód. Postanawiam przeskoczyć przez kanał, aby przyspieszyć gonitwę na kolejne punkty. Oczywiście wyimaginowane oszczędności czasowe przeradzają się w kilkuminutowe straty, bowiem ląduję po kolana w bagnie. Ledwo udaje mi się wyciągnąć buty z grzęzawiska. Mój szwagier kombinuje z przeprawą po zwalonym drzewie, ale obawiając się kąpieli, ponawia mój manewr ze skokiem. Skutek ten sam, do tego naciągnięte ścięgna w kolanie. Docieramy do asfaltu i spotykamy tam ekipę z sakwami, którą widzieliśmy już dwukrotnie. Nie wyglądają na takich, którzy chcieliby walczyć o czołowe lokaty w rajdzie. A skoro poruszamy się w ich tempie, to nie jest dobrze. Zamiast tak jak oni jechać główną drogą, znowu szukamy skrótu, który idealnie nam pasuje. Niestety mapa i tutaj okazuje się zdradziecka – przecinka jest zupełnie nieprzejezdna. Pytam drwali o możliwość przejazdu, ale takowej nie ma – trzeba wracać. W tym momencie Belo ze smutną miną oznajmia mi:
To koniec.
Nie ma ochoty powiedzieć nic więcej. Na luźnym jak guma łańcuchu wisi część jego przerzutki. Druga zostaje przy ramie, a to oznacza jedno – dalej już dziś nie pojedzie. Naprawdę drogi ten udział – mapnik, bezprzewodowy licznik, przerzutka i wpisowe… Rozstajemy się więc zaledwie po godzinie wspólnego napierania. Dalszą część dnia spędzę solo.
Skok przez kanał nie był najlepszym pomysłem. Całe szczęście, że było ciepło. Kolejne sześć godzin przy niskiej temperaturze byłoby męczące.
Za takie obrazki kocham rajdy na orientację
A tak kończy się nasza wspólna jazda. Urwana przerzutka po zaledwie godzinie rywalizacji.
Piękno orientacji
Już w pojedynkę docieram do PK19. Tuż przed nim spotykam Jacka Mroza, który podobnie jak ja reprezentuje barwy Teamu 360°. Jacek rok temu był czwarty w Maratonie Terenowym Blisko Otwocka, więc stwierdzam, że mimo wpadek tempo nie jest tragiczne. Uciekam przed nim, ale na kolejnych punktach (9 i 16) spotykamy się przy perforacji karty. Nadrabiam nieco przed PK6, ale mylę ścieżki i nagle znajduję się dosłownie w środku lasu – in the middle of nowhere. Nigdzie nie widać nawet zarysu wzgórza, a lampion znajduje się na wydmach. Analizuję sytuację – zaczynam podejrzewać gdzie mogę się znajdować. Ruszam na azymut. Krzewy z malin i jeżyn są bezlitosne. Po łydkach zaczyna cieknąć krew, ale nie zamierzam się już przecież cofać. Wreszcie po kilkunastu bezpowrotnie straconych minutach odnajduję właściwą ścieżkę. Są i wydmy i jest Jacek Mróz… Za punktem znowu się rozdzielamy, ale mimo różnych wariantów przejazdu ponownie spotykamy się na PK14, PK11 i PK20. To jest właśnie piękno orientacji – ten sam cel osiągamy w różny sposób.
Kryzys
Po zaliczeniu PK20 robię szybką analizę sytuacji. Jest 13:08, więc za chwilę minie połowa limitu czasowego. W nogach mam pokonanych 49 kilometrów, a na karcie podbitych 10 z 24 punktów. Zakładam, z dużym prawdopodobieństwem (graniczącym z pewnością) że nie dam rady jechać w dobrym tempie do końca i nie zmieszczę się w siedmiu godzinach. Postanawiam więc odpuścić PK22 i PK7 i asfaltami przedostać się do PK23. Z każdym kilometrem jedzie mi się coraz trudniej. Pożywiam się kanapką, piję, zjadam żelki energetyczne. Jestem ujechany. Marzę już o mecie. Wkrada się dekoncentracja – nie mogę skupić się na mapie. Postanawiam zrezygnować z trzeciego punktu (PK23). Gdyby meta była w pobliżu zapewne udałbym się na nią niezwłocznie. Na szczęście jest daleko. Atakuję PK13 zlokalizowany na torach kolejowych, a właściwie w przepuście pod nimi. Znowu wychodzi niedokładność mapy. Wiem jednak, że jestem blisko i gdy kończy się ścieżka nie załamuję się, tylko przedzieram przez chaszcze i nagle znajduję się w sadzie z tysiącami jabłoni. Docieram do torów. Są zarośnięte, więc nie należy spodziewać się pociągu. Trochę czasu zajmuje mi odszukanie przepustu, ale w końcu dopadam perforator. Wspaniale umieszczony lampion! Zdecydowanie to mój faworyt podczas tego rajdu. Przed opuszczeniem sadu pozwalam sobie na zerwanie dwóch jabłek. Ależ są pyszne. Szczególnie, że bardzo chce mi się pić i potrzebuję orzeźwienia. Co za smak! Mam nadzieję, że w obliczu problemów z eksportem i nadwyżką tych owoców, sadownicy nie będą mieli mi za złe tej niezapowiedzianej konsumpcji. Odzyskuję nieco sił i ruszam w kierunku PK17.
W poszukiwaniu przepustu pod torowiskiem
Jabłka, które uratowały mi życie
Ten punkt musi tu być…
…i znajdę go choćbym miał zająć ostatnie miejsce! Wściekłość na organizatorów nie ma granic, gdy przeczesuję wysokie na trzy metry trzciny w poszukiwaniu PK17 na brzegu rzeki. Każdy krok rani moje nogi, zniszczone po przygodach koło PK6 i powoduje grymas bólu na twarzy. Nie odpuszczę! Postanawiam, że odnajdę ten lampion choćby nie wiem co. Dwukrotnie wchodzę do rzeki i brodzę – skoro punkt jest na jej brzegu to może wypatrzę go z wody? Nic z tego. Przewracam się i nadziewam ręką na coś, co powoduje utratę czucia w dwóch palcach. Ale walczę. I nic, nie ma. Moje nogi płaczą – mieszanka kolczastych krzewów i pokrzyw daje nieźle w kość. Myślę, co za wredne świnie – żeby aż tak bardzo ukryć punkt!? Po 30 minutach poddaję się. Ruszam na północ szlakiem i nagle olśnienie – docieram do miejsca, w którym wydawało mi się, że byłem. Wszystko przez brak zaznaczenia drogi na mapie, którą dotarłem nad rzekę. Po kilku minutach łupię lampion i z żalem kieruję się na dalszą część trasy. Straciłem pół godziny i muszę zrezygnować z czwartego punktu, bo boję się o to, że zabraknie mi czasu. W głowie mam tylko jedną myśl – koniec marzeń o dobrym wyniku.
Skoro punkt znajduje się na brzegu rzeki, to chyba najlepiej zaatakować go z wody prawda?
Po sznurku do mety
Do samej mety jedzie mi się już doskonale. Kolejne punkty znajduję bez najmniejszego problemu – wjeżdżam zawsze prosto na lampion. Najciekawszy jest PK1 ukryty przy stawie, oczywiście nie przy tym, gdzie na pierwszy rzut oka być powinien. Ale na taki numer mogą się nabrać tylko debiutanci, więc szybko się z nim rozprawiam. Im bliżej mety, tym mam więcej sił. Wiem, że za chwilę napiję się i najem do syta i już nie będę musiał pedałować. Ta myśl daje mi kopa i pędzę resztkami sił, które pozwalają mi jeszcze cisnąć mocno na pedały. Zaliczam ostatni punkt na cmentarzu i melduję się na mecie. Na tablicy wyników widnieje już nazwisko zwycięzcy, więc ktoś szybciej znalazł 24 punkty niż ja 20… To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że poniosłem klęskę. Na liczniku 102 km, czas 6:38 – mogłem więc powalczyć jeszcze o jeden punkt. Na parkingu spotykam Jacka Mroza, który po naszym rozstaniu zaliczył kilka lampionów i odpuścił ze względu na skurcze. Rozmawiam też z Łukaszem Senderkiem z naszego Teamu 360° – on z kolei ma się z czego cieszyć, gdyż zajmuje drugie miejsce. Żegnam się z chłopakami i z poczuciem niedosytu wracam do domu. Do późnego wieczora czuję, jakby moje nogi od kostek do połowy ud gryzło na raz tysiące czerwonych mrówek.
Na mecie Mazowieckich mini Tropów (fot. Tropy.net)
Kliknij na mapę, aby zobaczyć trasę mojego przejazdu
Niedowierzanie
Gdy zaglądam do wyników w niedzielny wieczór, nie mogę uwierzyć. Jestem na 5. miejscu! Widocznie rajd był raczej z gatunku tych trudniejszych i inni radzili sobie jeszcze gorzej ode mnie. Co za radość. Tylko trzech zawodników zalicza wszystkie punkty w limicie czasu. Radosław Walentowski wygrywa z imponującym czasem 6:03. Łukasz Senderek i Adam Wojciechowski mają niemal identyczny czas (6:30). Czwarte miejsce zajmuje Rafał Myszkowski, który co prawda odszukał wszystkie punkty, ale o 22 minuty przekroczył limit i ma tylko o jedno oczko więcej ode mnie. Nic tylko się cieszyć z dobrego rezultatu!
Garść statystyk
Dystans: 102 km | Suma podjazdów: 214 m | Czas: 6:38 | PK: 20/24 | Miejsce: 5/55
Wyniki wszystkich dystansów dostępne są na stronie organizatora.
Dynamiczna trasa mojego przejazdu oraz Łukasza Senderka (2. miejsce) z Teamu 360° do obejrzenia tutaj.