Gliwicki rajd podzielony jest na dwa etapy. W sobotę trzeba przebiec około 25 kilometrów, a w niedzielę zmierzyć się z multidyscyplinarnym 75-kilometrowym dystansem. Dominuje rower, ale są też kajaki, rolki i bieg na orientację. Do tego mnóstwo ciekawych zadań. Zacznijmy od filmu – pewnie 95% odwiedzających tę stronę nie dotrwa do końca wpisu, więc żeby zachęcić do pojawienia się w Gliwicach za rok, proponuję poświęcić minutę na obejrzenie tego materiału:
Podobało się? Tak w wielkim skrócie wygląda ściganie w najpiękniejszym mieście Śląska. Niedługo powinna się pojawić dłuższa, półgodzinna wersja dla Canal+. A teraz o tym, jak drugi dzień tegorocznego rajdu wyglądał z naszej perspektywy.
Budzimy się przed siódmą. Dobrze pospaliśmy – rodzina Kołtiego przyjęła nas w Mikołowie jak zawsze po królewsku. Pani Bożenka serwuje nam przepyszne śniadanie, a paliwo na kilka godzin ścigania się przyda. Miało lać przez większość dnia, ale deszcz nie będzie chyba torpedować zawodników, bowiem około 7:30 przestaje padać. Przyczepiamy rowery na dach, żegnamy się z naszymi przyjaciółmi i ruszamy do Gliwic na decydujące starcie w tegorocznym rajdzie miejskim. Trochę obawiamy się braku mocy po wczorajszym etapie, ale przewiduję, że w momencie startu adrenalina eksploduje do krwiobiegu i będzie dobrze. Jestem zadowolony z naszego 20. miejsca, ale po cichu liczę, że podskoczymy o kilka oczek.
Tuż przed startem drugiego etapu (fot. Z. Daniec)
Ustawiamy się na starcie za Teamem 360 Maćka Pońca i Piotra Pilaka. Zawsze na początku panuje straszny chaos, nie ma jak skupić się na nawigowaniu, więc sugeruję Belowi żebyśmy do PK1 trzymali koło kolegów. Uważam, że warto nawet pojechać nieco powyżej optymalnego tempa, żeby na zadaniu z kajakami zjawić się w pierwszej grupie, dla której wystarczy jednostek pływających. Po komendzie startowej robi się jak w ulu. Trzeba uważać, żeby się nie zderzyć z rywalami i nie ponieść strat na samym początku. Wszyscy cisną ogniem piekielnym – pędzimy 30 km/h wzdłuż ekspresówki polną, wyboistą drogą. Trochę teamów wybiera szybszy asfaltowy wariant i wyprzedzają nas nieznacznie. Udaje nam się dotrzeć do pierwszego lampionu zgodnie z planem na kole zwycięzców Mordownika 2012. Panuje duże zamieszanie – mało nie kończy się czołówką przy wyjeździe z punktu. Na PK2 czeka na nas pierwszy z dwóch odcinków biegu na orientację. Pobieramy mapę i po kilkunastu krokach uświadamiamy sobie, jak bardzo bolą nas mięśnie po wczorajszym dniu. Kolejne punkty znajdujemy praktycznie bez żadnego problemu. Przypominam sobie jak dwa lata temu męczyliśmy się niemiłosiernie, kiedy pierwszy raz w życiu dostałem do ręki specjalistyczną mapę do biegu na orientację. Wystarczyło kilka startów w naszym mazowieckim cyklu RJnO i NBnO, żeby znacznie poprawić nawigację – polecam wszystkim! Bieg zajmuje nam 35 minut, w ciągu których pokonujemy 4,5 km. Zmieniamy buty na zatrzaskowe i samotnie pędzimy na kolejne punkty. Teraz czekają nas trzy przelotowe lampiony bez zadań. Do PK3 docieramy bez żadnych problemów. Za to przed kolejnym trochę się gubimy w lesie. Szukamy właściwej drogi i trochę na czuja jedziemy w stronę pól, przy których powinna znajdować się ścieżka. Ku naszemu zdziwieniu trafiamy prosto na punkt. Okazuje się, że atakujemy go od strony poligonu, na którym w ogóle nie powinniśmy się pojawić. Jadąc na PK5 trafiamy na przepiękne pole rzepaku. Mam ochotę je sforsować, ale litujemy się nad właścicielem i okrążamy kwitnące na żółto rośliny dookoła. Kolejny przystanek to kajaki na punkcie nr 6. Jest on zlokalizowany dokładnie tam, gdzie dwa lata temu – przy Jeziorze Czechowickim. Nie bawimy się w kombinowanie z małymi polnymi drogami, tylko walimy prosto do asfaltu, aż poza obszar objęty mapą. Główną drogą ciśniemy pod wiatr ile sił w nogach, aby załapać się na pierwszą partię kajaków.
PK6 nad Jeziorem Czechowickim (fot. Z. Daniec)
Etap kajakowy – trzy ekipy przed nami jeszcze nie wiedzą, że za moment zostaną „zjedzone” przez niebieski okręt (fot. Z. Daniec)
Pijany, albo martwy kowboj – sam już nie pamiętam, jak nazywała się ta pozycja (fot. Z. Daniec)
Myślę, że na wodę schodzimy w granicach 20-25 miejsca. Tym razem nie otrzymujemy map akwenu, tylko musimy zapamiętać rozmieszczenie punktów, które zlokalizowane są w zatoczkach. Odpalamy dwa solidnie pracujące silniki i mkniemy po wodzie jak szaleni. Szczęścia nie mają dziś wędkarze, którzy chyba nie są największymi fanami gliwickiego rajdu, bowiem soczystym epitetom rzucanym w stronę zawodników nie ma końca. Oszczędzamy spławiki, ale na 100% płoszymy wszystkie ryby w okolicy. Trudno, dziś panowie nie złowicie za dużo. Już przed drugim punktem „łykamy” aż cztery ekipy. Doświadczenie z Rajdu Trzech Rzek i dziesiątek weekendowych spływów procentuje. Nie udaje nam się wejść w ślizg, ale i tak bardzo szybko zaliczamy zadanie kajakowe. Czeka nas jeszcze jedna atrakcja w tym miejscu – mianowicie hippika. Ostatni raz w siodle miałem okazję siedzieć jakieś 16 lat temu, ale z przyjemnością wykonuję kolejne ewolucje na koniu. Pożywiamy się batonami i pędzimy na PK7, gdzie drugi raz musimy zmierzyć się z biegiem na orientację.
Odcinek jest znacznie krótszy niż pierwszy, ale za to punkty umieszczone są w trudniejszych do zlokalizowania miejscach. Nie mamy jednak większych problemów z ich odnalezieniem i po upływie 21 minut jest po sprawie. Misiek mówi, że przed nami było tu już 35 zespołów, ale nie chce mi się w to wierzyć. Aż tak słabo napieramy? Teraz szybki przelot do hali sportowej na Osiedlu Kosmonautów, gdzie zlokalizowany jest PK8. A żeby zaliczyć zadanie trzeba okręcić dziesięciokrotnie hula-hop na biodrach. Ku mojemu zaskoczeniu udaje się to zrobić za pierwszym razem. Zabieram się za analizę mapy, bowiem przejazd do PK9 może być oczywisty wyłącznie dla lokalesów. Tak się szczęśliwie składa, że z punktu ruszamy razem z teamem „Juniorzy” #57. Panowie sprawiają wrażenie, że drogę znają na pamięć. Korzystamy więc z okazji i razem z nimi przedzieramy się przez śląskie podwórka sąsiadujące z torowiskiem kolejowym. Dość szybko orientujemy się, że drużyna „Juniorów” nie działa sama. Panowie mają aż czteroosobową obstawę – dwóch młodych harpaganów i dwóch bardziej doświadczonych zawodników ścigających się w maratonach rowerowych. Nie dość, że jadą na kole i cały czas są osłonięci od wiatru, to jeszcze na podjazdach pomocnicy popychają ich do góry. Nieładnie, bardzo nieładnie! Od tego momentu naszym głównym celem jest pokonanie tego nieczysto grającego duetu. Docieramy do kolejnej hali sportowej, gdzie tym razem trzeba zaliczyć zadanie na ściance wspinaczkowej. Belo po jednym treningu z Szymkiem na tego typu obiekcie, czuje się jak ryba w wodzie – niczym Alain Robert zdobywa cel i możemy ruszać dalej. Przelot na PK10 to bułka z masłem – prosta asfaltowa droga i skręt w las. Wciąż jedziemy w grupie z „Juniorami” i ich obstawą. Jednak tempo jest dla nas za duże i tuż przed punktem puszczamy koło. Niech im droga lekką będzie – raczej godzimy się na porażkę.
Tyłem do przodu, przodem do tyłu (fot. Z. Daniec) | Człowiek pająk
Belo wspina się po ściance niczym Alain Robert na Marriotta (fot. I Like Photo)
Współpraca w drużynie na rolkach (fot. I Like Photo)
Ostatnie metry etapu rolkowego (fot. Z. Daniec)
Aby dotrzeć do PK11 musimy przedrzeć się przez pola. Nie trafiamy w żadną z licznych dróg na mapie i obijamy wnętrzności na bardzo wyboistej ścieżce wśród zbóż. Okazuje się, że nasi przeciwnicy jadą szybko, ale w terenie gorzej nawigują bowiem spotykamy się ponownie w wieży ciśnień, czyli PK11. Tam zadanie polega na ułożeniu puzzli. Jest do dyspozycji wzór w skali 1:1, więc zajmuje nam to dosłownie chwilę. Jeszcze tylko wdrapuję się na szczyt wieży, aby podbić kartę i uciekamy „Juniorom”, którzy nie mogą sobie poradzić z układanką. Zjadam paczkę pysznych żelków energetycznych i prowadzę nasz duet do technicznej drogi przy autostradzie, gdzie dwa lata temu odbywał się etap rolkowy. Ciśniemy ile sił w nogach, ale tych sił zaczyna brakować mojemu kompanowi. Staram się pociągnąć go na kole, ale zostaje cały czas z tyłu. Daję mu batona, ale nie pomaga. Daję mu drugiego, tym razem energetycznego i bingo – Belo zaczyna kręcić żwawiej. Perforujemy kartę na PK12 i meta jest już na wyciągnięcie ręki. Pozostaje nam etap na rolkach, czyli punkty 13-15. Tego obawiamy się najbardziej, ponieważ Belo rolki miał na nogach zaledwie raz w życiu i nie wygląda, żeby czuł się pewnie w tej dyscyplinie. Odcinek na szczęście jest krótki. Zaczynamy bardzo powoli – ja z przodu, a szwagier daleko z tyłu. Wszystko wskazuje na to, że poruszając się w ten sposób zaraz stracimy kilka miejsc, więc szybko wpadam na pomysł zwiększenia tempa. Wracam do Bela i pcham go pod górę. Na początku nie możemy się zgrać, ale po chwili już rytmicznie pracujemy i znacznie przyspieszamy. Na płaskich odcinkach ja jestem silnikiem, a mój kompan przyjmuje aerodynamiczną pozycję i jedzie prosto. Podbijamy kartę i wracamy po rowery. Droga z powrotem jest łatwiejsza, jeśli chodzi o wysiłek, ale groźniejsza dla kogoś nie potrafiącego hamować, bowiem prawie cały czas jedziemy w dół. Najwięcej grozy budzi skrzyżowanie przy rondzie i zakręt o 90 stopni zaraz za nim. Właśnie tam Belo ratuje się hamowaniem na biodrze, ale poza przycierką nic złego się nie dzieje i zaliczamy ten trudny etap. Chociaż patrząc na pozostałych Belo stwierdza, że jednak nie jeździ aż tak źle. Zapominamy o rolkach i pędzimy na metę. Tak szybko mkniemy, że źle skręcamy na skrzyżowaniu i trochę zbaczamy z optymalnej trasy. Na szczęście korygujemy błąd i po chwili meldujemy się pod radiostacją. Jesteśmy solidnie zmęczeni, ale jednocześnie bardzo zadowoleni – metę osiągamy 5 godzin i 24 minuty od startu, na 15. pozycji. To świetny wynik – do zwycięzców (Wamuz/Waluga) tracimy tylko 1:19, a do świetnego duetu Pońc/Pilak zaledwie 15 minut. „Juniorzy” chyba na rolkach czuli się jeszcze gorzej od Bela, bo meldują się na 18. miejscu ze stratą 13 minut do walecznych szwagrów. Po zmaganiach rajdowych przebieramy się i razem z Coachem, który mieszka teraz w Gliwicach, jedziemy na rynek do pizzerii. Na ulicy Tarnogórskiej machamy naszym kolegom „anabolom”, którzy dopiero zmierzają do mety ze stratą godziny i dwóch minut do nas. Po chwili dzwonią i dołączają do nas w restauracji. Jest więc okazja na wymianę wrażeń – żółtodziobom bardzo podoba się zabawa i zapowiadają rewanż za rok. Nie mogę się już doczekać! Przy pysznej pizzy i rozmowach kończy się nasza tegoroczna gliwicka przygoda. Jestem pewien, że będziemy ją wspominać przez cały sezon.
Zmęczeni szwagrowie na mecie (fot. Coachu)
Po zsumowaniu czasów okazuje się, że przesunęliśmy się o cztery pozycje do góry w tabeli i z rezultatem 8:29 (+2:06 do zwycięzców) zajęliśmy 16. miejsce na 86 sklasyfikowanych zespołów. Uważam, że to świetny wynik i będziemy musieli się sporo napracować, żeby go poprawić. Progres w stosunku do 2012 roku jest gigantyczny – wtedy podobną trasę z Żabą pokonaliśmy w 10:14 (+3:49 do zwycięzców). Nie pozostaje nic innego jak walczyć i trenować, bo okazji do ścigania nie zabraknie, oby nie zabrakło tylko czasu na realizację marzeń…