Po zeszłorocznej kapitulacji na półmetku rajdu przygodowego w Gliwicach czułem ogromny niedosyt. W noc sylwestrową wspominaliśmy z moim szwagrem Belem przyjemne rzeczy, które zrobiliśmy razem w mijającym roku. Zaczęliśmy bowiem razem, oprócz wypadów na szosę, startować w imprezach na orientację. Radość to dla mnie wielka, bo świetnie razem nam się współpracuje. Jednocześnie snuliśmy plany na kolejny sezon. Takie postanowienia noworoczne często się nie spełniają, mam jednak nadzieję, że my damy radę je zrealizować. A jakież to marzenia? Pierwsze z nich – udział w Pucharze Warszawy i Mazowsza w Narciarskim Biegu na Orientację – już zrealizowaliśmy. Chcemy przejechać w jeden dzień z Warszawy nad Bałtyk na rowerze oraz wystartować na długiej trasie w Rajdzie Trzech Rzek. Na maj umówiliśmy się na rywalizację w moim ukochanym Rajdzie Miejskim 360° w Gliwicach. Razem z początkiem maja przyszedł czas realizacji drugiego etapu planu.

Nie było łatwo, ponieważ priorytetem dla nas obu jest teraz pomaganie naszym kobietom przy noworodkach, a do tego Belo od trzech miesięcy nie uprawiał żadnego sportu ze względu na rozwalone plecy. Ja trochę pobiegałem, ale na rowerze miałem przejechane niecałe 100 km. Tak to już jest wiosną, forma przyjdzie później. Udało mi się jednak namówić mojego marudnego partnera na wspólny start i w ten sposób w sobotnie południe 10 maja Szwagier & Szwagier Team 360° pojawił się w bazie rajdu.

Odprawa
Odprawa standardowo odbyła się w Zespole Szkół Łączności w Gliwicach

Mega Anabol Muscle Team
Mega Anabol Muscle Team – strach się bać!

Tuż przed odprawą spotykamy jedyną ekipę, którą udało mi się namówić do zabawy, czyli śląskich kolegów, z którymi ścigałem się w Akademickim Pucharze Polski na nartach. Maciek Żabski i Maciek Głowacki tworzą Mega Anabol Muscle Team. Brzmi groźnie, ale zobaczymy na trasie! Igor przeprowadza konkretną (jak zawsze) odprawę, po której oczekujemy z niecierpliwością na godzinę 15, czyli na start do etapu biegowego. Wcinamy na pół niezbyt dobrą pizzę w lokalu przy radiostacji, przebieramy się w sportowe ciuchy i po krótkiej rozgrzewce meldujemy się pod bramą, gdzie roi się od innych zawodników.

Po otrzymaniu map wymyślamy plan działania i rysujemy trasę na arkuszu (tutaj mapa ze śladem naszego biegu). Zakładamy zaliczenie większości zadań w pierwszej połowie dystansu, a długie odcinki biegu zostawiamy na koniec. Zaczynamy od PK10. Okazuje się, że lampion umieszczony w miejscu docelowym zniknął. Chwilę się kręcimy po okolicy i z lekką niepewnością ciśniemy na PK9, gdzie Misiek czeka na nas z zadaniem matematycznym. Mam złe wspomnienia ze stacji, na których trzeba było liczyć, bowiem w poprzednich dwóch latach traciliśmy na nich prawie 20 minut. Tym razem jest zupełnie inaczej. Wykonanie zadania wymaga znajomości systemu binarnego. Na szczęście to dla mnie bułka z masłem i błyskawicznie rozwiązuję zagadkę. Zachęcam Was do zapoznania się z tematem, jeśli chcecie wiedzieć ile czasu zajęło nam zaliczenie zadania. Po 100101100 sekundach możemy galopować w stronę PK8, który zlokalizowany jest na Wydziale Architektury Politechniki Śląskiej. A tam zadanie-bajka dla Bela. Należy zbudować z papierowych kubków, patyczków i kartek konstrukcję o wysokości 40 cm, która nie zawali się pod ciężarem książki. Mój szwagier budował najwyższe wieżowce w Gdyni i Warszawie, więc jakaś śmieszna wieża nie zajmuje mu więcej czasu niż honorowe oddanie moczu przeze mnie w ekskluzywnej wydziałowej toalecie.

Belo pod radiostacjąZadanie architektoniczne
Belo pod radiostacją w Gliwicach godzinę przed startem. Obiekt bardzo mu się spodobał. Stwierdził, że jest lepszy niż wieża Eiffla, bo drewniany. | Szwagier rozprawia się z zadaniem architektonicznym.

Zadanie matematyczne
Na zadaniu matematycznym jak zwykle tłum (fot. Z. Daniec)

Początek mamy jak marzenie. W tempie znacznie szybszym, niż moje poranne joggingi wokół ZOO, docieramy do PK11. A tam zadanie zręcznościowe – trzeba rzucić podkową w ten sposób, aby zawinęła się na wbitym kiju. Potrzebuję kilkunastu prób, żeby się udało, ale nie jest źle. Kolejne zadanie w miasteczku ruchu drogowego pożera trochę cennego czasu, bowiem musimy poczekać chwilę w kolejce. Belo zawiązuje sobie oczy, a ja prowadzę go komendami głosowymi po placu do nauki przepisów. Podbijamy kartę i ciśniemy przez osiedla na skróty w kierunku rynku, gdzie zlokalizowanych jest aż pięć punktów. Dwa pierwsze to tylko „przelotówki”, a na trzech kolejnych musimy sprostać zadaniom. Najpierw coś dla sportowców. Zadanie bokserskie – pewnie Żaba, z którym startowałem w poprzednich latach by się bardzo ucieszył. Punkt obsługują sympatyczni dziadkowie (pewnie byli bokserzy) oraz miłe dziewczę, które chyba para się tą dyscypliną. Należy 15 razy skoczyć na skakance bez „skuchy”, potem 10 razy walić w gruchę, a na koniec atakować prostymi ciosami tarcze trzymane przez wspomnianą niewiastę. Belo nie szczędzi siły i zaliczenie zadania pachnie knock-outem. Twierdzi, że dziewczyna strasznie uciekała przed nim z owymi tarczami, i musiał bić szybko i mocno. Bez strat w ludziach pędzimy na skwer Bottrop, gdzie czeka na nas Grucha z chyba najbardziej loteryjną częścią całego rajdu. Zadanie polega na rozpoznaniu trzech hymnów państw z Unii Europejskiej. Nie wiem czy ktoś ze startujących był w stanie ze słuchu rozpoznać hymn Estonii, więc zaliczenie polega głównie na ściąganiu, strzelaniu i wykonywaniu karnych pompek za pomyłkę w typowaniu. Udaje nam się za drugim podejściem. Dopiero później dowiadujemy się, że za dwie błędne odpowiedzi dostawało się 30 minut kary. Co za fart! Na zlokalizowanym nieopodal PK13 mamy do wykonania najfajniejsze zadanie – przeprawę na linach przez Kłodawę. Przy okazji zaliczamy „bufet” i napełniamy bidony izotonikiem, który albo jest bardzo niesmaczny, albo ktoś przygotował go w złych proporcjach, bowiem czegoś tak obrzydliwie gorzkiego dawno nie piłem. Połowa dystansu za nami i prawie wszystkie zadania wykonane. Mapa etapu biegowegoJest naprawdę dobrze, ale Belo prosi, żebyśmy nieco zwolnili (do tego momentu biegliśmy w granicach 5:00-5:30/km). Czekają nas długie przebiegi bez możliwości odpoczynku na punktach. Spokojnie w tempie 6:30/km pokonujemy trochę dystansu. Potem przyspieszamy do 6:00/km. Po drodze do PK1 trafiamy na gliwickie slumsy przy torach kolejowych. Lokalesi kierują nas na małą ścieżkę przez jakieś zaniedbane podwórka – rewelacja! Podbijamy kartę na jedynce i mocno zmęczeni docieramy do siłowni „pod chmurką” na PK2, którą obsługuje Podul. Odśpiewujemy razem „Dary losu” (wspomnienia jesiennego rajdu dla Orange), wykonuję 15 powtórzeń na klatę i zostaje nam ostatni punkt do zaliczenia. Belo tymczasem odwiedza pobliskie krzaki i na chwilę tłumi rewolucję w żołądku. Bieg na PK3 to męka. Jesteśmy mocno wyczerpani, a dystansu ubywa bardzo powoli. W dodatku widzimy sporo teamów, które wracają z niego i kierują się już na metę. Na ostatnim kilometrze przed radiostacją Belo odmawia biegu i maszeruje. Udaje mi się go zmobilizować w końcówce i truchtając docieramy na metę. Tam musimy wykonać jeszcze zadanie znane z filmów o Indiana Jonesie – dotrzeć do ściany unikając wiązek laserowych. Radzę sobie z tym bez problemu, a Belo udaje się do toalety. Igor na mecie notuje nam świetny (jak na nasze możliwości) czas 3:05 i prosi o kartę kontrolną. Zaraz, zaraz, a gdzie ta karta? Przed chwilą jeszcze trzymałem ją w ręku i sprawdzałem perforację. Dzwonię do Bela – mówi, że nie ma. Sprawdzam wszystkie kieszenie – nie ma. Jestem załamany, przecież dostaniemy dyskwalifikację! Gorączkowo szukam po okolicy kawałka arkusza, w tym momencie cenniejszego niż złoto – nigdzie nie ma. Cofamy się ponad kilometr w kierunku ostatniego punktu i rozpaczliwie wypatrujemy karty w rowie. Na nic się to zdaje. Belo jest tak zmęczony, że pada przed stacją benzynową, a ja jeszcze szukam. Po godzinie bezowocnego działania wracamy ze spuszczonymi głowami na metę. Taki dobry wynik i wszystko na próżno. Aż wstydzę się podejść do Igora i przyznać, że jestem taką pierdołą. Szef rajdu wypowiada jednak najpiękniejsze słowa, jakie mógł w tym momencie – „Karta? Ktoś przyniósł ją tuż po tym jak rozmawialiśmy godzinę temu. Musiał ją zabrać spod zadania z laserami. Wszystko w porządku.”. Ufff, co za ulga! Trochę stresu było, ale najważniejsze, że jesteśmy w grze! Zajmujemy po etapie biegowym 20. miejsce w kategorii open na 86 drużyn. Jest dobrze, ale jutro spróbujemy poprawić się jeszcze o kilka oczek. W końcu na rowerach czujemy się lepiej! „Anabole” meldują się na 54. pozycji. Mają do nas godzinę straty, z czego połowa za feralne zadanie z hymnami. Zapowiadają walkę na drugim etapie. A my jesteśmy tylko minutę za świetnym duetem Pońc/Pilak (team 360). Nie możemy doczekać się kolejnych rajdowych emocji…

Wyczerpany Belo na mecie etapu pieszego
Belo odpoczywa po etapie biegowym.