W ostatni weekend razem z Żabą wzięliśmy udział w imprezie, która poszerzyła moje spojrzenie na sportową zabawę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakieś zawody sprawiły mi tyle przyjemności i dostarczyły takiej dawki emocji. Było tu wszystko, co lubię – sportowa rywalizacja, ciekawe zadania do wykonania, różnorodność konkurencji i nawigacja z mapą po obcym terenie. Oczywiście najbardziej czekałem na etap rowerowy, ale o nim wkrótce. Tymczasem przedstawiam ślad zapisany przez mój zegarek wraz z zaznaczonymi punktami kontrolnymi oraz obszerną relację „oczami żółtodzioba” z pierwszego dnia rajdu. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego tekstu za rok kilku moich znajomych pojawi się w Gliwicach. Myślę, że wtedy wrażenia dodatkowo by się spotęgowały. Pomyślcie o tym!
Przed dwunastą zjawiamy się z Żabą oraz naszym „menago” Kołtim w bazie zawodów – Zespole Szkół Łączności w Gliwicach. Dopełniamy formalności, Igor z Darkiem z Teamu 360 robią odprawę techniczną i zostaje nam nieco ponad dwie godziny do startu. Chcemy obejrzeć rynek, ale leje niemiłosiernie, więc poprzestajemy na zapoznaniu się z kierunkami świata, żeby wiedzieć gdzie można pobiec po starcie. Czas do zawodów mija nam bardzo szybko – siedzimy we trójkę na pace w busie, żartujemy i nabieramy energii. Jestem trochę zdenerwowany, Żaba też, ale oczywiście jako praski twardziel nie daje po sobie nic poznać.
O 14.30 na gliwickim rynku następuje uroczystość prezentacji dwuosobowych zespołów, konferansjer Grucha wyciąga z rękawa żarciki np. o schylaniu się po mydło, a fotograf uwija się jak w ukropie, aby każdego uwiecznić przed rozpoczęciem zmagań. Kozacy, którzy jak zapewniali organizatorzy, będą walczyć o zwycięstwo przeprowadzają rozgrzewkę. Jedni truchtają, inni robią krótkie sprinty. Kilka minut przed piętnastą Igor przynosi to, na co wszyscy czekają najbardziej – mapy z tegorocznymi punktami do zaliczenia. Zasada jest prosta – trzeba odwiedzić dwanaście punktów kontrolnych (nazywanych później w relacji „PK”) w jak najkrótszym czasie. Znakiem rozpoznawczym PK jest biało-pomarańczowy lampion z przytwierdzonym urządzeniem do perforowania specjalnej karty – czasem wystarczy odszukać oznaczone miejsce, ale w większości, aby zaliczyć PK trzeba wykonać zadanie sprawnościowe lub logiczne. Na mapy zawodnicy rzucają się jak szarańcza. Udaje się i mi wyciągnąć kilka arkuszy. Dwa zostawiam dla nas, resztę podaję dalej. Wyznaczam trasę w kolejności 1-5-6-10-11-4-3-2-12-9-8-7 (jak się później okazało w miarę optymalną) i szkicuję drogę do kilku najbliższych PK. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak wygląda mapa, to proszę bardzo – można ją pobrać w pliku PDF.
Grucha rozpoczyna odliczanie, pada strzał startowy i wszyscy rozbiegają się w różnych kierunkach. Ruszamy dość szybko (jak na nas oczywiście). Pierwsze kilometry biegniemy w towarzystwie wielu innych teamów. Korzystamy ze znajomości terenu przez lokalesów i napieramy przez jakieś podwórka, a potem już świadomie ścieżką przez park Chrobrego i nad Kłodnicą. Osiągamy PK1 (tylko zaliczenie) i w drodze do kolejnego uspakajamy nieco tempo. Jest zimno i co jakiś czas pada, ale zupełnie nie przeszkadza to w w biegu. Do PK5 docieramy wciąż poruszając się w zasięgu wzroku sporej liczby innych uczestników. Żaba eksploruje ruiny, perforujemy kartę i w drogę. Łatwo zaliczamy kolejny punkt (nr 6) w sklepie PiR Sport. Łapiemy zespół, który chyba orientuje się w okolicy, bo ciśniemy przez ogródki działkowe oraz jakieś osiedla. Wreszcie wylatujemy na ulicę Kosów. Puszczamy jedną drużynę przed siebie, a za nami pojawiają się kolejne dwie. Z wysokości wypatruję małą ścieżkę wzdłuż cmentarza, która może nam nieco skrócić dystans do PK10. Zbiegamy schodkami z nasypu, a pozostałe teamy powielają nasz manewr. Ci z przodu muszą przeskoczyć przez ogrodzenie, żeby dołączyć i za chwilę nas wyprzedzają. To pierwszy moment, w którym czuję emocje związane z wyborem wariantu trasy i rolą nawigatora.
Skrót nie jest zły, ale ścieżka kończy się posesją, więc biegniemy wzdłuż domów na azymut. Groźnie wyglądające bezpańskie psy na szczęście bardziej interesują się ciągnikiem niż nami i z całymi nogawkami osiągamy PK10, który znajduje się na mostku. Stąd szybko docieramy samotnie do centrum miasta i PK11 zlokalizowanego w gimnazjum, a tam czeka na nas wymagające zadanie – strzelanie z łuku. Każdy zespół deleguje jednego zawodnika do wcielenia się w rolę Robin Hooda. Żaba przekonuje mnie, że będąc małolatem spędzał wakacje u stryja na wsi i wie jak obchodzić się z takim sprzętem. Na taki argument nie ma mocnych – nie oponuję i pozwalam mu wykazać się celnością. W pierwszej próbie mój kompan tylko raz na trzy strzały trafia w tarczę, a PK11 zostaje zaliczony po trzech trafieniach. Zasada jest taka, że wraca się na koniec kolejki i próbuje do skutku, a ponieważ stanowiska są tylko dwa, robi się niezły zator. Wykorzystuję czas na opracowanie drogi do następnych punktów i uzupełniam zapasy energii. Żaba nie zawodzi – w drugim podejściu, świetnie się spisuje i ruszamy dalej.
Teraz przed nami duże zagęszczenie punktów z zadaniami-niespodziankami. PK4 to pierwszy z nich. Najpierw należy pchnąć kulą za drugą wyznaczoną przez organizatorów linię. Udaje mi się bez problemu, dzięki czemu zostajemy zwolnieni z karnej rundy po bieżni. Jeszcze musimy rozwiązać zadanie kartograficzno-botaniczne. Oznaczamy trzy gatunki drzew na mapie bez pudła, perforujemy kartę i pędzimy do PK3. A tam czeka zadanie z królowej nauk (jak się potem okazało zmora dla większości drużyn). Ten etap uważam za osobistą porażkę, bo po klasie mat-inf i ukończonych studiach na PW powinienem wciągać takie zadania nosem, ale… No właśnie ale. Nigdy nie lubiłem tych zagadek „odgadnij kolejną liczbę”. No i proszę dostajemy: „odgadnij kolejną liczbę: 5, 41, 149, 329, ?”. Po 10 minutach prosimy o inny zestaw, też nie idzie łatwo i raczej losowo odgadujemy rozwiązanie. Na tym zadaniu tracimy najwięcej czasu (niemal 20 minut). Szkoda. PK2 okazuje się bardziej łaskawy. Należy przyporządkować czterech autorów związanych z Gliwicami do utworów literackich. Żaba wkracza do akcji i pierwszą parę kompletuje na pewniaka, drugą skutecznie strzela, a ostatnie dwie zaliczamy po małej korekcie i kierujemy się do PK12, zlokalizowanego na Wydziale Chemii Politechniki Śląskiej. Zadanie okazuje się dość łatwe – należy uzyskać substancje o trzech różnych barwach korzystając z dostępnych składników. Na szczęście jest instrukcja. Nic nie wybucha, nic się nie dymi – idzie gładko.
Żegnamy się z częścią naukową i truchtamy do PK9, gdzie przygotowano zadanie sportowe w klubie fitness „Pure”. Niestety nie wiemy, że dostać się do niego można tylko windą, więc tracimy czas na bieganie po schodach. Zaliczenie punktu możliwe jest po wykonaniu jednej z trzech czynności przez obu członków zespołu w czasie 30 sekund. W menu jest skakanka, stanie jednonóż na Bosu lub pompki na piłkach rehabilitacyjnych. Mamy odmienne zdanie na temat wyboru dyscyplin. Żaba po treningach bokserskich stawia na skakankę, ja po roku rehabilitacji oczywiście na Bosu. Mój głos przeważa – sprawdzamy głębokie czucie. Z jedną podpórką Żaby w trakcie ćwiczenia się udaje i możemy biec na ostatnie dwa punkty. PK8 znajduje się przy basenie „Olimpijczyk” i jest dość daleko od siłowni. W spokojnym tempie pokonujemy kolejne kilometry, a mimo to wyprzedzamy dwa teamy, które nie są już w stanie nawet truchtać. My jakoś dajemy radę, chociaż Żaba po 22 kilometrze zaczyna dziwnie sapać, a ja odczuwam ból w prawym czworogłowym – chyba po kontuzji podświadomie bardziej obciążam tę nogę i stąd taki efekt, bo operowane kolano ma się świetnie.
Przed basenem czeka na nas zadanie linowe. Spotykamy się tam z Kołtim i Ewą, którzy przyjeżdżają quadem obejrzeć nasze poczynania. Żaba chce mieć zdjęcie podczas tej próby, więc wspina się po drabince na drzewo, a potem na wysokości przechodzi na linie kilka metrów. Zadanie zaliczone, zostaje nam 45 minut do zamknięcia mety. Wiemy już, że nasz plan minimum, czyli ukończenie etapu w limicie czterech godzin, musi się udać. Do PK7 zlokalizowanego w lesie biegniemy w zasięgu wzrokowym z trzema innymi zespołami. Chyba mamy z nich najwięcej sił, bo wolno, ale ciągle możemy truchtać. Niektórzy maszerują, inni biegną kawałek, by potem odpoczywać. A my spokojnie, bez szarpania, cały czas w równym tempie do przodu. Obawiam się, że znajomość jakiegoś skrótu przez mieszkańców Gliwic może jeszcze spowodować utratę jednej lub dwóch pozycji tuż przed finiszem, ale nic takiego się nie dzieje i na 15 minut przed zamknięciem mety zjawiamy się pod radiostacją. Pokonujemy prawie 26 kilometrów. Nieźle. Wcześniej najwięcej w życiu przebiegłem na raz 12,5 km. Dowiadujemy się, że najlepsi potrzebowali na uporanie się z trasą zaledwie dwóch godzin z niewielkim okładem…
Grucha wita nas bardzo entuzjastycznie opowiadając zgromadzonej publiczności, że właśnie na finiszu znajduje się jedyny w swoim rodzaju team ZPKS „Melanż” Warszawa Praga SA. Przybijamy ze sobą piątkę, potem robimy to samo z organizatorami oraz opowiadamy wrażenia z trasy. A jest się czym dzielić. Żaba z nadzieją pyta Gruchy, czy jesteśmy gdzieś w połowie stawki, a ten patrzy na niego z politowaniem i uświadamia, że znajdujemy się w czarnej dupie, a nie w połowie. Ale jednak nie jest tak źle – na 71 drużyn zajmujemy po pierwszym dniu rajdu 46. lokatę. Ja cieszę się, że etap pieszy już za mną, chociaż spodziewałem się czegoś gorszego. Ważne, że udaje nam się zaliczyć wszystkie PK i zmieścić w limicie czasowym – takie było założenie. Korzystamy z cateringu dla zawodników i po chwili wracamy regenerować się przed etapem rowerowym w domu u Kołtiego. Żaba trochę obawia się drugiego dnia, bo jako maratończyk czuje się mocniejszy w biegach, a ja z kolei cieszę się, że jutro crème de la crème rajdowego weekendu! Mam ochotę na poprawienie naszego rezultatu. Mimo zmęczenia ciężko zasnąć, bo już by się chciało znowu dostać mapę…
Relacja z drugiego dnia tych emocjonujących zmagań w kolejnym wpisie. Tymczasem jeszcze kilka zdjęć z soboty. Więcej informacji o rajdzie, składy zespołów oraz wyniki znajdziecie na stronie organizatora.
Nasz team w biurze zawodów (fot. Łukasz Kotuchna)
Oczekiwanie na start na pace w busie (fot. Łukasz Kotuchna)
Wytrawny maratończyk Żaba z zabezpieczonymi sutami przed biegiem (fot. Łukasz Kotuchna)
Pan Żabka pod Żabką | Team ZPKS podczas prezentacji na rynku (fot. Łukasz Kotuchna)
Żaba podczas zadania linowego (fot. Łukasz Kotuchna) | Meta (fot. exmedio.pl/Wojciech Urbaś)