Co za szał, co za szał, co za radość! Dawno nie byłem tak zadowolony z jazdy na rowerze. Wczorajsze 7. miejsce w dwunastej edycji Maratonu Rowerowego Blisko Otwocka było dla mnie sporym zaskoczeniem, a niewiele brakowało do czwartej lokaty – przegrałem ją zaledwie o 6 minut. Ale oprócz beczki piwa nie ma czego żałować – miejsce w pierwszej dziesiątce na tej imprezie brałbym przed startem w ciemno. Ze 130 zgłoszonych entuzjastów błądzenia po lasach, na start zdecydowało się 110 osób. Zwyciężył Marcin Krasuski (Team 360°), który w opinii wielu zawodników był faworytem. Zeszłoroczny tryumfator Arek Szeląg (Otwocka Grupa Rowerowa) zapracował na ósmą lokatę, więc miejsce przed nim cieszy jeszcze bardziej.
Wciąż jeszcze uważam się za początkującego orientalistę. Właściwie każdy dotychczasowy start był pod jakimś względem debiutem. Jazda na rowerze w poszukiwaniu punktów spodobała mi się rok temu na rajdzie w Gliwicach. Potem był Bike Orient, Mordownik, a w tym sezonie tylko jeden epizod w MTBO w Beniaminowie. Na każdej imprezie starałem się jak najwięcej nauczyć, a że uczniem jestem pilnym, to coraz lepiej czuję się w terenie. Mimo krótkiego stażu, mam już pewne przemyślenia odnośnie jazdy na orientację. Lubię dystanse w okolicach 100 km rozgrywane na aktualnych turystycznych mapach, najlepiej w skali 1:50000. Prawie wszystkie te parametry spełniał Maraton Terenowy Blisko Otwocka (prawie, bo ścigaliśmy się na mapie „setce”). W dodatku odbywał się blisko Warszawy więc nie musiałem kombinować kompanii do samochodu, z czym bywało bardzo ciężko w tym roku. Już zimą postanowiłem, że pojawię się na tych zawodach, choćby nie wiem co! Na początku września Igor Błachut zaproponował mi dołączenie do Teamu 360°, a start w nowych barwach to dodatkowa motywacja. Nie mogłem dać plamy w pierwszym występie.
Baza zawodów przed Karczmą Wiązowską
O godzinie 9 przed Karczmą Wiązowską zaczynają gromadzić się zawodnicy. Jedni się rozgrzewają, inni wymieniają poglądy na temat zbliżającego się Harpagana, część dopiero pompuje opony i smaruje łańcuchy. Tuż przed 10 następuje odprawa i rozdanie map. Z pięciominutowym spóźnieniem ruszamy na trasę. Postanawiam odpuścić trzy punkty położone na zachód od startu i skupić się na „tłustych” zdobyczach (obowiązuje zasada wagowa – im dalej od bazy, tym cenniejsza zdobycz). Na PK2 jadę praktycznie w ciemno – to jedyny fragment trasy, który jest mi znany. Mimo tego za późno zjeżdżam z asfaltu i tracę kilka minut przedzierając się przez krzaki. Później znowu problemy – mijam drogę prowadzącą do PK5 (nie jestem jeszcze oswojony ze skalą) i ląduję w miejscu, w którym nie bardzo mogę dopasować układ terenu do mapy. W dodatku jestem zmuszony do ucieczki przed dwoma kundlami. Wreszcie odnajduję lampion. W opisie widnieje „bunkier”. Bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście – na myśl przychodzą mi słowa z klasyku Olafa Lubaszenki. Sporo osób planuje dostać się czerwonym szlakiem do kolejnego punktu, ale ja odbijam w drugą stronę i chcę wyprzedzić ich asfaltem. Plan jest dobry, ale kuleje wykonanie – jeżdżę w kółko przy szpitalu i hospicjum. Tracę niepotrzebnie kolejne minuty. Pewnie z dziesięć… PK8 nie okazuje się najłatwiejszym do odnalezienia – kapliczka, której szukam, znajduje się w środku lasu. Na szczęście to początek rajdu i jeszcze spotyka się sporo osób. Tu ktoś pohukuje, tam nawołuje i jakoś udaje się zdobyć perforację. Po drodze do PK14 poznaję Grzegorza, z którym (jak się później okazało) pokonuję pozostały dystans do mety. Co ciekawe, mój nowy kolega zaliczył jeden punkt mniej ode mnie. Aż ciężko w to uwierzyć, bo wydaje mi się, że popełniłem na początku sporo błędów. Na niebieskim szlaku do PK15 trwają jeszcze małe roszady, rozważam przyłączenie się do dwójki, która nas mija, ale jadą zdecydowanie mocniej i odpuszczam. Czekam na Grześka – postanawiam razem z nim zdobyć kilka kolejnych punktów. We dwójkę zawsze łatwiej szukać w problematycznych lokalizacjach, a i gębę jest do kogo otworzyć. Z niemałymi problemami zaliczamy PK15 „Lipa”. Potem już bez kłopotów PK12 umieszczony na górce. Posilamy się kanapkami, aby mieć siłę do napierania na kolejnych kilometrach. Jedzie mi się dobrze – naciskam ile sił w nogach. Męczymy się trochę w poszukiwaniu sosny na skraju bagna (PK11), ale w końcu udaje nam się odnaleźć lampion. Jedziemy kawałek za innymi zawodnikami i niestety spotyka nas kara – nadrabiamy kilka kilometrów przez ten nierozsądny ruch. Ale nie jest źle. Przez miejscowość Bocian docieramy do Sępochowa i kierujemy się dalej na północ w kierunku Dobrzyńca. Tam przy jazie na Świdrze zlokalizowany jest PK10. Porzucamy rowery w wysokiej trawie i poszukujemy go pieszo. Źle oceniamy sytuację i musimy sporo przejść, aby podbić kartę. Znowu straty. W tym momencie zaczynam mieć wątpliwości, czy zdążymy na metę w limicie czasu. Może być na styk. Na szczęście Fortuna zaczyna nam sprzyjać. Na kolejne punkty trafiamy jak po sznurku, chociaż wcale nie są najłatwiejsze do odnalezienia. PK13 „przepust” – idealnie, PK9 „drzewo nad kanałem” – proszę bardzo, PK7 „polana nad strugą” – jak po maśle. Teraz już wiemy, że się uda. Ale dociskamy jeszcze mocniej. Zostaje nam ostatni zaplanowany punkt. Czwórka usytuowana na hałdzie. Dwóch zawodników jadących ostatnie kilka kilometrów z nami chce nas przechytrzyć i znikają w leśnej przecince, ale mylą się i to nasza droga okazuje się słuszna. Podbijamy karty i gnamy do mety. Czuję, że może być dobre miejsce, więc jeszcze mocno podkręcam tempo. Pod karczmą zjawiam się o 16:42, czyli 23 minuty przed limitem czasu. Zakładałem, że jeśli zostanie mi pół godziny, to spróbuję „ugryźć” jeszcze PK1 blisko mety. Ale jest już za późno, a każda minuta po 17:05 to strata jednego punktu, na który ciężko pracowałem. Okazuje się, że mój wynik gwarantuje znakomite 7. miejsce. Grzegorz wcale nie jest dużo niżej, bo jedenastu wartościowych lampionów nie odnalazło zbyt wiele osób i też jest w dziesiątce najlepszych. Skalę trudności trasy najlepiej obrazuje to, że nie było kozaka, który objechałby całą zaplanowaną drogę. Zwycięzca zalicza 14 z 15 punktów. Ja mam ich 12 a na liczniku 98,5 km. Po spakowaniu roweru wykorzystuję „paszotalon”, który uprawnia do otrzymania gorącej zupy. Poprawiam pierogami w karczmie i owocami na mecie. Z ogromną satysfakcją wracam do domu. To był dzień!
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć. Są kiepskie i jest ich wyjątkowo mało. Ale co tam zdjęcia – była walka o dobrą pozycję i był ogień! Rajd bardzo mi się podobał. Szkoda, że w okolicy Warszawy mamy tylko ligę rozgrywaną na krótkich dystansach przy wykorzystaniu specjalistycznych mapach do MTBO. Zdecydowanie bardziej podobają mi się długie maratony. Mam nadzieję, że wiosenna edycja otwockiego rajdu odbędzie się w kwietniu, a wyjazdy narciarskie nie będą z nią kolidować. I znowu będę mógł przeczesywać Mazowiecki Park Krajobrazowy w poszukiwaniu lampionów. Ku chwale Teamu 360°!
Dwa z dwunastu punktów, jakie zdobyłem – PK15 „lipa” i PK4 „hałda”
Marcin Krasuski po odebraniu pucharu za I miejsce i beczki piwa
Dla wszystkich lubiących analizować dane po zawodach przygotowałem mapę z trasą mojego przejazdu. Aby ją obejrzeć należy kliknąć w obrazek poniżej:
Wyniki: MTBO 12 – Wiązowna
Dyplom do wydrukowania we własnym zakresie otrzymali wszyscy zawodnicy. Pierwsza trójka kobiet i mężczyzn dostała je na mecie.